Pierwszy ten dzień przeszedł w milczeniu i zgryzocie. Co dziesięć minut zmieniano się przy noszach; wszyscy towarzysze poczciwego majtka bez szemrania znosili ten dobrowolnie przyjęty trud,
zwiększony jeszcze dość silnym upałem.
Do wieczora uszli zaledwie pięć mil (angielskich); rozłożono się obozem pod kępą drzew gumowych. Wieczerzę sporządzono z resztek zapasów, ocalonych z rozbicia, ale dalej już tylko na karabin
majora liczyć było można.
Noc było przykra; deszcz padał nieustannie; zdawało się, że dzień nieprędko jeszcze nadejdzie. Puszczono się w dalszą drogę. Major nie znalazł ani jednej sposobności do strzału. Ten przeklęty kraj gorszy był od pustyni, bo nawet zwierzęta go nie nawiedzały.
Na szczęście, Robert znalazł gniazdo dropiów, a w niem dwanaście dużych jaj, które pan Olbinett upiekł w gorącym popiele, a dodawszy do tego trochę zielenin jadalnych, rosnących w wąwozie, zastąpił tem śniadanie.
Droga dalsza była bardzo przykra. Piaszczyste płaszczyzny najeżone były ciernistą rośliną „spinifex”, którą w Melbourne nazywają jeżozwierzem. Kolce szarpały odzienie i kaleczyły nogi. Odważne
i wytrwałe kobiety nie żaliły się bynajmniej, szły naprzód, dając z siebie przykład, zachęcając tego lub owego słowem lub spojrzeniem.
Wieczorem zatrzymano się u stóp góry Bulla-Bulla, nad brzegiem rzeczki Jungalla. Wieczerza byłaby bardzo licha, gdyby Mac Nabbs nie był ubił wielkiego szczura „Muc conditor”, którego mięso
uchodzi za wyborne do jedzenia. Upieczony przez Olbinetta, szczur ten byłby przewyższył dobrą swą sławę, gdyby wielkością dorównywał choćby baranowi. Trzeba jednak było i na tem poprzestać, co los
zdarzył. Szczura zjedzono do kości.
Nazajutrz, dnia 23-go stycznia, podróżni, choć bardzo utrudzeni, ale zawsze energiczni, puścili się w dalszą drogę. Okrążywszy podstawę góry, weszli na łąki rozległe, na których trawa wygląda jakby z fiszbinu wyrobiona. Była to plątanina pręcików roślin, sterczących jak bagnety, przez które drogę trzeba było torować ogniem lub siekierą.
O śniadaniu dnia tego nie było nawet mowy. Grunt, zasłany odłamkami kwarcu, bardzo był suchy. Nietylko głód, ale i pragnienie strasznie odczuwać się dawało. Paląca atmosfera podwajała jeszcze te męczarnie. Podróżni nie byli w stanie pół mili na godzinę ujść. Gdyby ten brak wody i pokarmu potrwał do wieczora, wszyscy padliby zapewne, aby więcej nie powstać.
Lecz gdy wszystkiego brak człowiekowi, gdy sądzi, że już wszystko dlań stracone i śmierć go czeka niechybna, wtedy wdaje się Opatrzność.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/325
Ta strona została przepisana.