Niebo dało podróżnym wodę w „cephalotes”, rodzaju wiaderek, napełnionych dobroczynnym płynem, wiszących u gałęzi krzewów kształtu dzikiej róży. Wszyscy zaspokoili pragnienie i czuli, że życie
się w nich odnawia. Za pożywienie posłużyło im to, czem karmią się krajowcy w braku zwierzyny, owadów i wężów. Paganel w wyschniętym łożysku rzeczki znalazł roślinę, której znakomite własności opisał jeden z jego kolegów w Towarzystwie Geograficznem. Była to „nardu”, roślina skrytopłciowa z rodziny Marsileaces, ta sama, która w pustyniach środkowych uratowała życie Burkemu i Kingowi. Pod jej liśćmi, podobnemi do listków koniczyny, trzymały się zeschłe pęcherzyki roślinne wielkości soczewicy, które, utarte między dwoma kamieniami, dawały pewien rodzaj mąki; zrobiono z tego chleb gruby i zaspokojono męczarnie głodu. Rośliny tej była obfitość wielka, Olbinett mógł przeto zrobić zapas znaczny i tym sposobem zapewnić
żywność na dni kilka.
Następnego dnia już Mulrady odbył część drogi o własnych siłach. Rana jego zabliźniła się zupełnie. Do Delegete było już tylko dziesięć mil, a wieczorem rozłożono się obozem pod 149° długości, na samej granicy Nowej Walji Południowej.
Drobny, ale przenikający deszcz padał od kilku godzin; nie było się gdzie schronić, lecz na szczęście John Mangles znalazł chatę drwalów, zniszczoną i opustoszałą. Trzeba się było zadowolić
i tym nędznym przytułkiem. Wilson chciał rozpalić ogień dla przysposobienia chleba z nardu, poszedł więc nazbierać uschłych gałęzi, leżących na ziemi. Lecz drzewo to w żaden sposób zapalić się nie
chciało, z powodu wielkiej ilości ałunu, jaką w sobie zawiera. Było to owo drzewo niepalne, o jakiem Paganel wspomniał, wyliczając dziwy australijskie.
Trzeba się było obejść bez ognia, a przeto i bez chleba, i spać w sukniach wilgotnych; tymczasem ptaki śmieszki, ukryte na wysokich gałęziach, zdawały się natrząsać z nieszczęśliwych podróżnych.
Mimo to, Glenarvan był bliskim kresu swych przeciwności. I czas już był wielki. Dwie kobiety bohaterskie robiły ,wysilenia, ale siły opuszczały je co chwila i nie szły już, lecz wlokły się zaledwie.
Nazajutrz o świcie wyruszono w drogę. O jedenastej ujrzano Delegete, w hrabstwie Wellesley, o pięćdziesiąt mil ud zatoki Twofold.
Tam znaleziono natychmiast środki do dalszej podróży. Czując się tak bliskim wybrzeża, Glenarvan poczuł w duszy nadzieję. Być może, że zdoła jeszcze przybyć do zatoki przed Duncanem, którego
drogę mogło coś opóźnić. We dwadzieścia cztery godziny możnaby się dostać do zatoki.
W południe, po dobrym posiłku, podróżni opuścili Delegete w dyliżansie pocztowym, zaprzężonym w pięć silnych koni. Pocztyljoni, zachęceni obietnicą dobrego napiwku, pędzili szybko po dro-
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/326
Ta strona została przepisana.