wiedział, że ten ładunek przyniesie mu pięćdziesiąt funtów sterlingów; a to mniej znaczyło, niż dwieście tonn skór garbowanych, któremi naładowany był okręt. Skóry znaczyły dla niego więcej, niż ludzie, bo
był handlarzem. Jako żeglarz używał opinji człowieka, znającego się dosyć dobrze na tamtych morzach, niebezpiecznych z powodu skał koralowych.
Ostatnie godziny dnia tego chciał poświęcić Glenarvan przejrzeniu raz jeszcze owego brzegu, przeciętego 37-ym równoleżnikiem. Dwa miał do tego powody. Chciał obejrzeć owo miejsce domniemanego rozbicia się okrętu. Że Ayrton był kwatermistrzem na Britannii, o tem nie było co wątpić; i czemużby statek ten nie miał się rozbić właśnie w tej stronie wschodniej a nie zachodniej? Nie należy lekkomyślnie opuszczać punktu, którego się już nigdy nie zobaczy. A potem, jeśli nie tu rozbiła się Britannia, to tutaj Duncan wpadł w moc złoczyńców. Może była przy tem jaka walka? Więc czemuby się nie miał znaleźć na brzegu jaki ślad oporu rozpaczliwego? Jeśli zaś osada zginęła w bałwanach morskich, to czemużby one nie miały wyrzucić jakiego trupa?
Więc Glenarvan ruszył z wiernym Johnem na przegląd brzegów. Właściciel hotelu Victoria dał im dwa konie, na których pojechali drogą północną, dążącą wzdłuż zatoki Twofold.
Smutne było to poszukiwanie. Glenarvan i John jechali, nic nie mówiąc, ale się rozumieli; jedne były ich myśli, a więc i troski te same. Patrzyli na skały, porozdzierane uderzeniami fal, ale nie mieli
ani o co się pytać wzajemnie, ni sobie odpowiadać. Znając gorliwość i baczność Johna, można było zaręczyć, że każdy punkt brzegu, każdy jego zaułek był zbadany. Przejrzano każdy spadek, każdą ławicę
piasku, na które mogły być wyrzucone jakie szczątki przez nieodznaczające się wielkością fale oceanu Spokojnego. Ale nie dostrzeżono nic, coby zachęcało do nowych poszukiwań w tych stronach. Ani żadnego śladu rozbicia się okrętu, ani też śladów Duncana.
Jednak na krawędzi brzegu dostrzegł John świeże ślady obozowiska, resztki ogni, porozkładanych pod osobno stojącemi majolisami. Czy jakie koczujące pokolenie przechodziło tędy przed kilku dniami?
Bynajmniej; to zbiegowie z więzień tu przebywali, bo pozostał tego dowód nieomylny. Był to kitel szary, zżółkły, zużyty, połatany, złowrogi łachman, porzucony pod drzewem. Był na nim numer porządkowy więzienia z Perth. Złoczyńcy nie było, ale była wstrętna jego opończa i mówiła o nim. Ta liberja zbrodni okrywała przez czas pewien nędznika, a teraz gniła tu, na opustoszałym brzegu.
— Patrz, Johnie — rzekł Glenarvan — te łotry były tutaj! A gdzie są teraz nasi nieszczęśliwi towarzysze z Duncana?
— Tak — odpowiedział John głosem stłumionym — to widoczne, że ich na ląd nie wysadzono. Zginęli.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/332
Ta strona została przepisana.