tom. Wysłano czółno po niego. Był to Turner, jeden z tych, którzy wyjechali szalupą z kapitanem Marionem. Miał w boku ranę od dwu pchnięć dzidą i sam jeden powracał z siedemnastu ludzi, którzy poprzedniego dnia odpłynęli na szalupie. Opowiedział wszystkie szczegóły okropnego dramatu.
Łódź kapitana przybiła do wsi o siódmej z rana; dzicy radośnie przyjęli przybywających. Kto z nich nie chciał się zamoczyć, wysiadając ze statku, tego wynosili na brzeg na swych ramionach. Później Francuzi rozproszyli się. Wówczas dzicy, uzbrojeni w dzidy, maczugi i pałki, rzucili się na nich, po dziesięciu na jednego, i pomordowali. Turner, otrzymawszy dwa pchnięcia dzidą, umknął w krzaki, gdzie ukryty, był świadkiem scen okropnych. Dzicy porozbierali pomordowanych, rozpłatali ich, porąbali na części. W tej chwili Turner niepostrzeżony rzucił się wpław ku okrętom i dostał się na wysłane ku niemu czółno, prawie umierający.
Osady obu okrętów, wstrząśnięte tym wypadkiem, pragnęły się pomścić. Ale przed pomszczeniem zmarłych, należało zabezpieczyć żywych, mieszkających w trzech posterunkach lądowych i otoczonych tysiącami nieprzyjaciół, spragnionych krwi i ciała ludzkiego.
W nieobecności kapitana Crozeta, który, jak wspominaliśmy, spędził noc przy warsztatach masztowych, objął dowództwo starszy oficer i przedsięwziął stosowne środki: wyprawił szalupę z żołnierzami, pod wodzą jednego z oficerów, który miał przedewszystkiem śpieszyć z pomocą cieślom. Wyprawa, przybijając do brzegu, ujrzała szalupę Mariona, wyciągniętą na ląd.
Kapitan Crozet nie wiedział nic o pomordowaniu towarzyszów, ale gdy zobaczył około godziny drugiej po południu zbliżający się oddział, przeczuł nieszczęście. Wyszedł sam jeden naprzeciw przybywających, a dowiedziawszy się o tem, co zaszło, zabronił rozpowiadania tego oddziałowi, pracującemu około masztów, żeby go nie trwożyć.
Dzicy, pozbierani w gromady, zajmowali wszystkie wzgórza. Crozet kazał pozabierać ważniejsze narzędzia, zakopać inne, spalić szałasy i ruszył do odwrotu z sześćdziesięciu ludźmi. Krajowcy szli
za nim, wołając: „Takouri mate Marion (Takouri zabił Mariona”! Mniemali, że przerażą oddział, wyjawiając mu śmierć wodza. Rozwścieczeni Europejczycy chcieli się rzucić na tych nędzników; Crozet zaledwie ich powstrzymał.
Po przybyciu dwu mil, oddział dostał się do brzegu, zabrał ludzi z drugiego posterunku i odpłynął do okrętów. Tysiące dzikich siedziało przez ten czas na ziemi nieruchomo; lecz gdy szalupy oddaliły się nieco, zaczęły na nie spadać kamienie. Wówczas czterej majtkowie, celnie strzelający, pozabijali z karabinów wszystkich zkolei naczelników ku osłupieniu krajowców, nieznających jeszcze doniosłości broni palnej.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/344
Ta strona została przepisana.