jego przepatrywał w chwilach jaśniejszego stanu atmosfery. Zdawał się pytać niemych fal, chcieć rozedrzeć gęstą zasłonę mgły i wyziewów wodnych. Nie mógł się poddać rezygnacji, a twarz jego tchnęła bólem ostrym. Człowiekowi szczęśliwemu i potężnemu, jak on, zabrakło naraz szczęścia i władzy.
Nie odstępował go John, znosząc razem z nim przykrości niepogody. Tego dnia właśnie ze szczególniejszą troskliwością badał Glenarvan widnokrąg, jak tylko ukazywała się przerwa we mgle,
zalegającej morze. John zbliżył się do niego.
— Czy Wasza Dostojność chce dojrzeć ziemię?
Glenarvan ruchem głowy odpowiedział przecząco.
— Jednak — ciągnął dalej kapitan — zapewne Wasza Dostojność radby co prędzej wysiąść z tego brygu. Już od trzydziestu sześciu godzin powinnibyśmy widzieć światła Aucklandu.
Glenarvan nie odpowiedział. Patrzył zawsze w przestrzeń, a w owej chwili skierował lunetę pod wiatr, pchający statek.
— Nie w tamtej stronie jest ziemia — rzekł Mangles — trzeba raczej patrzeć w stronę przeciwną.
— Ależ ja nie szukam ziemi — odpowiedział Glenarvan.
— A czegóż, milordzie?
— Mego jachtu! Mego Duncana! — zawołał Glenarvan gniewnie. — Powinienby być w tych stronach i w tych stronach pruć fale morskie, oddając się złowrogiemu zawodowi korsarskiemu! Mam przeczucie, że go spotkam na tej drodze morskiej między Australją
a Nową Zelandją.
— Niech nas Pan Bóg uchroni od spotkania się z nim.
— A to dlaczego?
— Wasza Dostojność zapomniał, jakie jest nasze położenie. Cóżbyśmy zrobili z tym brygiem, gdyby go Duncan ścigać zaczął? Niepodobna nawet uciec na takim statku.
— Ty, Johnie, mówisz o uciekaniu?
— Tak, milordzie! Nie udałoby się nam; bylibyśmy pojmani, dostalibyśmy się w moc tych nędzników, a Ben Joyce dowiódł, że nie uląkłby się zbrodni. Nie idzie mi o moje własne życie, bronilibyśmy się do ostatka. Ale coby było potem? Coby się stało z lady Glenarvan, z Marją Grant?
— Biedne kobiety — szepnął Glenarvan. — Wiesz, John, że mi serce pęka i nieraz napada mnie rozpacz. Zdaje mi się, że nowe nieszczęścia nas spotkają, że niebo z nami walczy. Strach mnie przejmuje. I nie o mnie mi idzie, ale o tych, których kocham, których i ty kochasz.
— Uspokój się, milordzie — odpowiedział John — niema się czego obawiać. Nasz statek nie umie śpieszyć, ale się posuwa. Will Halley, to bydlę, aleć ja tu jestem i jeśli przy zbliżeniu się do brzegów
będę widział, że jest jakie niebezpieczeństwo, wyprowadzę statek na
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/347
Ta strona została przepisana.