pełne morze. Z tej strony niema się czego obawiać, a przynajmniej bardzo mało. Co innego, gdyby przyszło spotkać się z Duncanem. Niech Bóg od tego uchroni. I jeśli Wasza Dostojność chce go dojrzeć, to niech to będzie raczej dla uniknięcia go, dla uciekania przed nim.
John miał słuszność. Spotkanie się z Duncanem byłoby zgubne dla statku, na którym płynęli; a jednak można się było spodziewać tego spotkania na tem morzu nieprzestronnem, po którem rozbójnicy morscy mogli bez obawy myszkować. Jednak tego dnia jeszcze nie pokazał się jacht i nadeszła już szósta noc od wyjazdu z zatoki Twofold, a dotąd nie zdarzyło się nic z tego, czego się lękał John.
Ale ta właśnie noc miała być okropną. O siódmej godzinie ściemniło się prawie nagle, a niebo było bardzo groźne. Instynkt żeglarski przemógł w Halleyu nad bydlęcem upojeniem. Wyszedł ze swej kajuty, przetarł oczy i wstrząsnął swą potężną głową; potem zaczerpnął obficie powietrza, tak, jak kto inny połknąłby szklanicę wody, żeby się otrzeźwić — i jął się przyglądać omasztowaniu.
Wiatr dął teraz mocniejszy, a zmieniwszy kierunek bardziej od zachodu, pchał okręt wprost ku brzegom zelandzkim. Halley przekleństwami zwołał swoich ludzi, kazał zwinąć żagiel rejowy i zaciągnąć mniejszy. John pochwalał w duchu tę zmianę; postanowił był sobie nie wdawać się z nieokrzesanym dowódcą — pilnował jednak tego, co się dzieje na statku wraz z Glenarvanem. W dwie godziny potem zerwał się wicher. Will Halley dał znów nowe rozporządzenia co do żagli; osada, z pięciu tylko ludzi złożona, niełatwoby je spełniła, gdyby szczęściem reje brygu nie były urządzone na sposób amerykański, co znacznie ułatwiało pracę.
I znów minęły dwie godziny; morze coraz było burzliwsze. Statek wstrząsał się niekiedy od spodu, jakby się tarł o skały. Ale tak źle nie było. Tylko cała budowa statku, zbyt ciężka, nie pozwalała mu wypływać szybko na bałwany. To też tłukły boki jego, a jedno takie uderzenie porwało czółno, przyczepione do boku. John nie zupełnie spokojnie widział to wszystko; każdy inny statek mógłby żartować z fal tych, wcale nie groźnych. Na tym jednak ciężkim
statku można się było obawiać zatonięcia, gdyż przy każdem uderzeniu fali pokład zalewała woda, która, nie znajdując odpływu szybkiego przez luki w burtach, mogła pociągnąć go na dno. Warto byłoby rozrąbać burty siekierą, ale Will Halley nie zgodził się na to. Zresztą groziło statkowi coś gorszego, czemu nie można było zapobiec.
Około północy John Mangles i Wilson, będący na pokładzie od strony wiatru, posłyszeli odgłos niezwykły. Obudził się ich instynkt żeglarski. John chwycił majtka za rękę:
— Słyszysz, jak się fale odbijają.
— Słyszę, fala tłucze o mieliznę.
— I nie dalej jak o dwa węzły od nas.
"