czajone, załatwiano się z innemi żaglami, w czem Robert, zwinny jak kot, śmiały jak chłopiec okrętowy, bardzo był pożyteczny.
Teraz trzeba było spuścić na dno morskie ztyłu okrętu jedną albo dwie kotwice, a umieścić je tak, żeby działały w kierunku długości okrętu. Przy wznoszeniu się poziomu wód, kotwice, przytrzymujące tył statku, zmuszałyby tem samem przód jego do dźwigania się wgórę. Mając czółno, łatwo spełnić taką czynność i zrzucić kotwicę w morze w miejscu zbadanem poprzednio; ale nie było żadnej łodzi i trzeba było radzić sobie inaczej. Glenarvan był dość praktyczny, by rozumieć, że potrzeba kotwice zapuścić, żeby pomagały do oswobodzenia okrętu osiadłego na mieliźnie w czasie niskiego stanu wody.
— Cóż poczniemy bez łodzi? — spytał się Johna.
— Użyjemy szczątków masztu przedniego i próżnych beczek — odpowiedział młody kapitan. — Wprawdzie robota trudna będzie, ale nie niemożliwa; kotwice tego statku nie są wielkie — a byle się nie wyrwały z gruntu, w który będą zapuszczone, to mam zupełną nadzieję powodzenia.
— A więc nie traćmy czasu, Johnie.
Zwołano wszystkich, będących na okręcie; na pokład, żeby każdy przyłożył się do roboty. Odcięto toporem liny, przytrzymujące maszt złamany: z jego wiązań dolnych zrobiono rodzaj tratwy, pod którą przytwierdzono beczki, tak, że można było liczyć na to, że zniesie ciężar kotwic. Urządzono drygawkę dla władania tratwą, którą wreszcie sama podnosząca się woda posunie na tył statku; gdy zaś kotwica będzie już zapuszczona, to tratwę będzie można przyciągnąć do okrętu zapomocą lin.
Zaledwie połowę roboty wykonano, gdy słońce stanęło już na południku; John pozostawił więc Glenarvanowi doglądanie roboty, a sam zajął się badaniem, w jakim punkcie się znajdują — bo na tej wiadomości wiele zależało. Na szczęście, znalazł w kajucie Halleya rocznik obserwatorjum astronomicznego w Greenwich i sekstant, zabrudzony wprawdzie, ale dający się użyć; wyczyścił go i wyniósł na pokład. Narzędzie to zapomocą szeregu ruchomych zwierciadeł zwraca na widnokrąg promienie słońca, gdy ono jest najwyżej. Żeby się obserwacja udała, trzeba skierować lunetę sekstantu na prawdziwy widnokrąg, tam, gdzie się łączy niebo z wodą; a tu właśnie ziemia wznosiła się w kształcie przylądka i, przecinając obserwatorowi widok horyzontu, niedopuszczała spostrzeżeń. W takim razie, zamiast widnokręgu prawdziwego, trzeba sobie utworzyć sztuczny; używa się do tego płaskiego naczynia, wypełnionego merkurjuszem, nad którem odbywa się manipulacja. Na pokładzie nie było merkurjuszu, ale John poradził sobie, używając płynnej smoły, której powierzchnia odbijała słońce wcale dobrze. Szczęście i to, że wiedział, pod jakim znajdują się stopniem długości, bo bez chronometru nie mógłby dojść
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/354
Ta strona została przepisana.