tego; szło więc już tylko o wyszukanie szerokości i zajął się jej znalezieniem. Zdjął więc zapomocą sekstantu wysokość słońca nad widnokręgiem i znalazł, że wynosi 68°30'; odległość więc słońca od zenitu musiała wynosić resztę tego, co brakowało jeszcze do 90, zatem 21°30'. A że to było 3-go lutego, w którym to dniu, podług greenwichskiego rocznika, nachylenie ziemi do słońca wynosi 16°30', więc dodawszy do tego owe 21°30', pokazało się, że szerokością geograficzną, pod jaką się znajdują, jest 38-my stopień. Tak więc okręt znajdował się pod 171°21' długości a 38° szerokości. Może w tem obliczeniu były jakie błędy, wynikające z niedokładności narzędzi — ale nie mogły być znaczne i nie było co na nie zważać.
Punkt ten odszukano na mapie Johnsona, którą Paganel kupił w Eden; pokazało się, że statek uwiązł przy wejściu do cieśniny Aotea, powyżej cyplu Cahna i na wybrzeżach prowincji Auckland. Że zaś samo miasto Auckland leżało na 37-ym równoleżniku, zatem burza spędziła statek z jego drogi o cały jeden stopień; o tyle więc trzeba było się posunąć, żeby się dostać do stolicy Nowej Zelandji.
— Zatem będziemy musieli przebyć około 25 mil — rzekł Glenarvan — to bagatela.
— Co jest bagatelą na morzu, byłoby bardzo trudne na lądzie — zauważył Paganel.
— Zatem postaramy się, o ile to jest w siłach naszych, aby nasz statek spłynął na wodę.
Postanowiwszy to, wzięto się znów do roboty. O kwadrans na pierwszą przypływ dosięgnął najwyższego punktu, ale nie dało się skorzystać z tego, bo kotwice nie były jeszcze zapuszczone. Niemniej John czuwał nad statkiem z pewnym niepokojem. Czy też spłynie, pod działaniem fal? Za pięć minut miała się rzecz rozstrzygnąć.
Czekano. Coś trzasło kilka razy, jeśli nie wskutek podnoszenia się okrętu, to wskutek wstrząśnienia spodniej części pudła okrętowego. John dobrze wróżył sobie z tego na przyszłość, choć okręt dotąd nie ruszył się z miejsca.
Pracowano dalej i o drugiej już tratwa była gotowa. Władowano na nią kotwicę, a John i Wilson zeszli na nią, przyczepiwszy do niej linę z okrętu. Odpływ morza sam ich unosił. Kotwicę zarzucili w odległości liny okrętowej, w miejscu, gdzie woda sięgała dziesięciu sążni głębokości.
Trzeba jeszcze było zarzucić drugą, większą kotwicę. Spuszczono ją ze statku nie bez trudności, ale nareszcie i ją zarzucono dalej jeszcze niż pierwszą, na głębokości piętnastu sążni. John i Wilson powrócili na statek. Wciągnięto liny i bloki i czekano przypływu morza, który powinien dać się uczuć o pierwszej po północy. Mangles chwalił majtków, a Paganelowi dał do zrozumienia, że przy odwadze i pilności mógłby wyjść na jakiego niższego oficera marynarki.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/355
Ta strona została przepisana.