morskim; ale czy wytrzyma, czy da się kierować, jeśli się wiatr odwróci? To wielkie pytanie.
O dziewiątej rozpoczęto ładowanie.
Przedewszystkiem umieszczono żywności tyle, żeby jej starczyło aż do Aucklandu, bo nie było co liczyć na znalezienie czegoś na tej niewdzięcznej ziemi.
Niewielkie były to zapasy. Reszta solonych mięsiw, które zabrano z sobą, wsiadając na Macquarie, i mało co więcej. Musiano pomnożyć to sucharami okrętowemi i dwoma baryłkami ryb solonych,
czem Olbinet był bardzo zgorszony. Wszystkie prowizje umieszczono w skrzynkach, które zamknięto hermetycznie, żeby się do nich woda morska nie dostała, i dobrze przywiązano do masztu na tratwie. W suchem też miejscu złożono broń i amunicję, bo szczęściem karabinów i rewolwerów nie brakowało.
Wzięto też mniejszą kotwicę na przypadek, gdyby się nie dało dosięgnąć brzegu za jednym przypływem morza i trzeba było wyczekać na drugi.
O dziesiątej zaczęło morze przybierać, wiatr dął północno-zachodni, więc przyjaźny dla podróżnych; falowanie też morza było niewielkie.
— Czyśmy gotowi? — zawołał John Mangles.
— Najzupełniej, kapitanie — odpowiedział Wilson.
— A więc siadajmy.
Lady Helena i Marja zeszły na tratwę po drabinie ze sznurów i zajęły miejsce przy maszcie, na skrzyniach z zapasem żywności; inni umieścili się naokoło. Wilson jął się drygawki sterowniczej, John stanął przy żaglu, a Mulrady odciął linę, przytrzymującą tratwę przy brygu. Rozwinięto żagiel i tratwa powoli ruszyła z prądem wody ku brzegom.
Do brzegu było około dziewięciu mil angielskich. Przestrzeń tę przebyłoby we trzy godziny dobre czółno, ale nie tratwa. Jeśli wiatr dotrwa, to może za jednym przypływem morza dałoby się dobrnąć do lądu; gdyby jednak ustał, to odpływ porwie statek znów ku morzu i trzeba będzie zapuścić kotwicę, a i czekać na nowy przypływ. Była to sprawa dosyć kłopotliwa dla Johna.
Miał jednak nadzieję, że się podróż uda odrazu. Wiatr dął silnie, a że morze miało jeszcze przez kilka godzin przybierać, około trzeciej możnaby dotrzeć do brzegu. Jeśli nie, to trzeba będzie czekać.
Początek drogi był pomyślny. Wierzchołki skał i ławic ginęły pod wodą, wzbierającą coraz więcej; trzeba było wielkiej baczności i nie mniejszej zręczności, by nie potrącić o te ukryte zawały statkiem niedołężnym, nie dającym się łatwo i nagle skierować.
Już nadeszło południe, a jeszcze pięć mil dzieliło tratwę od brzegu. Powietrze było dosyć jasne i można było widzieć. ważniejsze wyniosłości na ziemi. Od północno-wschodu zarysowała się góra
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/364
Ta strona została przepisana.