ski Johna — bo tak w razie zerwania się liny, jak i puszczenia kotwicy, mogliby być narażeni na wielkie niebezpieczeństwo. Noc się zbliżała. Tarcza słoneczna koloru krwistego, przedłużona łamaniem się światła, kryła się już poza widnokrąg. Kraniec wody na zachodzie lśnił się, jakby pokryty łuską srebrną, a prócz szkieletu Macquarie, nieruchomo stojącego na mieliznie, widać było tylko niebo i wodę.
Nagły zmierzch o kilka minut zaledwie poprzedził zupełną ciemność i wkrótce ląd, stykający się wdali z widnokręgiem od wschodu i północy, zniknął pod zasłoną nocy.
Jakże okropne było położenie rozbitków, na wąskiej tratwie, wśród ciemności otaczającej ich zewsząd! Jedni popadli w drzemkę niespokojną, przerywaną strasznemi snami; inni oka zmrużyć nie mogli — a wszyscy nazajutrz byli jak zbici po tej nocy męczącej.
Wraz z przypływem morza o 4-ej z rana, zerwał się wiatr od morza. Czas naglił i John rozkazał przygotować się do drogi. Chciano podnieść kotwicę, lecz zęby jej tak zagłębiły się w piasek, że bez windy, przy pomocy samych tylko bloków i sznurów, niepodobna jej było wyrwać. Pół godziny upłynęło na próżnych usiłowaniach. John, chcąc wyruszyć co prędzej, kazał odciąć linę, zostawiając kotwicę zapuszczoną w morze, choć przez to tracił środek zatrzymania się na miejscu, gdyby przypływ morza nie poniósł jeszcze tratwy do brzegu. Nie chciał jednak zwlekać dłużej, i jedno uderzenie siekiery oswobodziło statek, zdając go na wolę wiatrów.
Rozwinięto żagiel. Wolno zbliżano się ku ziemi, która, jak szara masa, rysowała się na tle nieba oświetlonego promieniami wschodzącego słońca. Ominięto zręcznie skały podwodne, lecz przy niepewnym i coraz słabiej wiejącym wietrze, tratwa zdawała się zwalniać biegu i nie dążyć ku brzegowi. Ileż trudów trzeba było zwalczyć, aby przybić do Nowej Zelandji, tak strasznej i niebezpiecznej dla przybywających!
O siódmej jednakże ziemia była już oddalona nie więcej, jak o milę angielską. Brzeg jej najeżony skałami niezmiernie był urwisty i trzeba było upatrzyć miejsce stosowne do wylądowania. Wiatr słabł ciągle, nakoniec ustał zupełnie; opadł bezwładny żagiel i uderzył o maszt. John kazał go zwinąć. Tylko fale unosiły teraz tratwę ku brzegowi, a olbrzymie rośliny morskie utrudniały tę przeprawę.
O ósmej tratwa prawie się już nie poruszała, a ponieważ nie było kotwicy do zarzucenia, odpływ z łatwością mógł ją popchnąć na pełne morze. John, zacisnąwszy pięści, z rozpaczą w sercu spoglądał dzikim wzrokiem na brzeg nieprzystępny.
Na szczęście — prawdziwe szczęście w tej chwili — uczuto nagle wstrząśnienie i tratwa stanęła, osiadając na mieliźnie o 25 sążni od brzegu.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/367
Ta strona została przepisana.