Była to śliczna dolina, poprzerzynana przez małe strumyki, których orzeźwiająca i przezroczysta woda wesoło przebiegała pod zaroślami. Podług botanika Hookara, Nowa Zelandja posiada dwa tysiące gatunków roślin, z których pięćset tylko jej właściwych. Kwiatów tam niewiele i o barwach nieurozmaiconych. Wogóle niema tam prawie wcale roślin rocznych, ale zato obfitość trawiastych, paproci i baldaszkowatych.
Tu i owdzie wznosiły się wielkie drzewa w głębi krajobrazu: metrosiderosy ze szkarłatnemi kwiatami, jodły norfolkskie, tuje z gałęziami strzelającemi prostopadle i rodzaj cyprysu, zwanego „rimu”, również smutnego, jak jego bracia europejscy; wszystkie te pnie były otoczone niezliczonemi odmianami paproci.
Pomiędzy gałęźmi wielkich drzew i ponad krzakami latały i szczebiotały nieliczne kakadu; zielone kakarik z różową przepaską na szyi; taupo, ozdobiony pięknemi czarnemi faworytami, i papugi tak wielkie, jak kaczki, o rudych piórach i z błyszczącemi skrzydłami. Naturaliści nazwali ten gatunek Nestorem południowym.
Major i Robert, nie oddalając się od towarzystwa, zastrzelili kilka kszyków i kuropatw, gnieżdżących się pod gęstemi liściami krzaków, a Olbinett, nie tracąc czasu, zajął się oskubywaniem podczas drogi.
Paganel, mniej zważając na pożywność zwierzyny, byłby wolał mieć jakiego ptaka właściwego tylko Nowej Zelandji. Ciekawość naturalisty zagłuszyła w nim apetyt podróżnego. Przypomniał sobie dziwne kształty ptaka, zwanego tui przez krajowców, albo żartownisiem, z powodu głosu jakby szyderczego, wreszcie plebanem, ponieważ na czarnych piórach ma biały kołnierz i wygląda, jakby był w sutannie.
— Ten tui tak się robi tłusty podczas zimy — mówił Paganel do majora — że choruje i nie może latać. Wtenczas rozdziera sobie piersi końcem dzioba, aby się oswobodzić od tłuszczu i stać się lżejszym. Czy to nie dziwne, majorze?
— Tak dziwne, iż nic a nic temu nie wierzę.
Paganel żałował bardzo, że nie schwytał podobnego ptaka, żeby pokazać niewiernemu majorowi dowody krwawego poświęcenia na piersiach tui.
Szczęśliwszy był jednakże co do pewnego dziwacznego stworzenia, które ścigane przez ludzi, psy i koty, ucieka w okolice niezamieszkane i podobno zaginie z fauny nowozelandzkiej. Robert, szperając jak prawdziwy myśliwy, odkrył w gnieździe, zrobionem z korzeni posplatanych, parę kur bez skrzydeł i bez ogona, mających po cztery palce u nóg, długi dziób jak u słomki, a ciało pokryte białem pierzem, wyglądającem jak włosy. Dziwne te zwierzęta zdawały się stanowić przejście od ptaków do ssących.
Był to kiwi zelandzki, „apetrix australis” przyrodników, który się żywi poczwarkami, owadami i robakami, albo nasionami. Ptak
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/379
Ta strona została przepisana.