ten jest właściwy tylko temu krajowi i z trudnością można było sprowadzić go do ogrodów zoologicznych Europy. Nierozwinięte jego kształty i zabawne ruchy zwracały zawsze uwagę podróżnych; podczas zwiedzania Oceanji przez wyprawę na Astrolabie i Zelei, Dumont d'Urville miał sobie szczególniej polecone przez Akademję Nauk przywiezienie okazu tego szczególnego ptaka. Ale pomimo wynagrodzenia, obiecanego krajowcom, nie mogli oni dostarczyć ani jednego żyjącego kiwi.
Paganel, uszczęśliwiony powodzeniem, związał dwie kury i podjął się nieść je, mając zamiar ofiarowania ich do ogrodu botanicznego w Paryżu. „Dar p. Jakóba Paganela”, oto zachęcający napis, jaki czytał już w swej wyobraźni naiwny geograf na pięknej klatce w tym ogrodzie. Tymczasem grono podróżnych szło bez zmęczenia wzdłuż brzegów Wajpy. Okolica była pusta; nie było ani śladu krajowców, żadnej nawet ścieżki, któraby kazała się domyślać obecności człowieka na tych równinach. Wody rzeki płynęły między wysokiemi krzakami, albo prześlizgiwały się po żwirowatej płaszczyznie. Można było wówczas dosięgnąć wzrokiem niewielkich gór, zamykających dolinę od wschodu. Dziwne ich kształty, otoczone mgłą zwodniczą, czyniły je podobnemi do olbrzymich zwierząt, godnych przedpotopowych czasów. Powiedziałby kto, że to ogromna gromada wielorybów nagle skamieniałych. Pochodzenie wulkaniczne widoczne było w tych masach pokręconych. Nowa Zelandja jest rzeczywiście niedawnym utworem ogniowym i wyłania się coraz więcej z pod wody, a tak szybko, iż niektóre miejsca podniosły się o cały sążeń w przeciągu lat dwudziestu. Ogień przebiega jeszcze jej wnętrze, wstrząsa niem i wybucha niejednokrotnie przez otwory gejzerów i kratery wulkanów.
Do czwartej godziny popołudniu już dziewięć mil przebyli raźni wędrowcy, a podług mapy, której Paganel ciągle się radził, powinni byli natrafić najdalej o pięć mil na zbieg Wajpy i Waikato.
Stamtąd szła już droga do Aucklandu; tam zamierzano rozłożyć się obozem na noc. Co zaś do 5-ciu mil, które podróżnych oddzielały od stolicy, to dwa albo trzy dni wystarczyłyby na ich przebycie, a nawet co najwyżej osiem godzin, gdyby trafili na dyliżans, który krąży co dwa tygodnie pomiędzy Aucklandem a zatoką Hawkesa.
— A więc — rzekł Glenarvan — będziemy zmuszeni jeszcze obozować i następnej nocy.
— Tak — odpowiedział Paganel — ale mam nadzieję, że to już będzie po raz ostatni.
— Tem lepiej, bo tułaczka ta ciężką jest próbą dla lady Heleny i Marji Grant.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/380
Ta strona została przepisana.