Pośrodku długiej łodzi siedziało z wolnemi wprawdzie rękami, ale z powiązanemi nogami, dziesięciu jeńców europejskich, jeden obok drugiego. Byli to Glenarvan, lady Helena, Marja, Robert, Paganel, major, John Mangles, Olbinett i dwaj majtkowie.
Wieczorem dnia poprzedniego, mały ten oddział, zwiedziony gęstą mgłą, stanął na nocleg pośród licznego oddziału krajowców. Około północy pogrążonych we śnie uwięziono, a później przeniesiono do łodzi. Do tej chwili obchodzono się z nimi jak najlepiej, daremnym jednak byłby wszelki z ich strony opór gwałtowi. Broń i amunicja były w ręku dzikich i własne podróżnych kule mogły ich powalić na ziemię.
Niebawem zrozumieli z kilku wyrazów angielskich, użytych przez krajowców, że ci ostatni, pobici i zdziesiątkowani przez oddziały angielskie, wracali w okolice górnego Waikato. Po długim oporze, wódz Maorysów, straciwszy głównych wojowników w walce z 42-im pułkiem, wracał, by zarządzić nowy pobór w nadrzecznych osadach i połączyć się z nieugiętym Williamem Thompsonem, walczącym ciągle z najezdnikami. Wódz zwał się Kai-Koumu — nazwa złowroga, znacząca w narzeczu krajowców „ten, który pożera członki nieprzyjaciół”. Był to dzielny i śmiały człowiek, ale niemniej okrutny i nie można było spodziewać się po nim żadnej litości. Żołnierze angielscy znali jego imię, a gubernator Nowej Zelandji nałożył cenę na jego głowę.
Ten straszny cios spadł na Glenarvana w chwili, gdy był tak blisko upragnionego portu Auckland i powrotu do Europy. A jednak, patrząc na jego obojętną i spokojną twarz, niktby się nie domyślił ogromu jego cierpienia. Glenarvan w ważnych chwilach okazywał się wyższym ponad wszelkie udręczenie, czuł, że jako mąż i naczelnik, powinien być siłą i przykładem dla żony i towarzyszów; gotów był zresztą umrzeć pierwszy dla ich dobra, gdyby tego wymagały okoliczności. Pobożny w głębi duszy. nie rozpaczał o sprawiedliwości Bożej wobec świętości swego przedsięwzięcia. Śród gromadzących się w tej podróży niebezpieczeństw, nie żałował jeszcze ani na chwilę szlachetnego uniesienia, które go zaniosło do tego dzikiego kraju.
Towarzysze podzielali w zupełności jego myśli i, patrząc na ich spokojny i dumny wyraz twarzy, niktby nie przypuszczał, że się spodziewają strasznej katastrofy. Zresztą wynikało to i z pojęć, i z porady Glenarvana, że postanowili udać przed krajowcami najzupełniejszą obojętność. Jedyny to sposób zaimponowania tym nieokrzesanym naturom. Wogóle dzikie ludy, a szczególniej Maorysowie, mają poczucie godności, które nie opuszcza ich nigdy; szanują też tych, którzy swoją zimną krwią i odwagą nakazują szacunek. Wiedział Glenarvan, że działając w ten sposób, zabezpieczy siebie i swoich towarzyszy od złego obchodzenia się z nimi.
Po opuszczeniu obozu, krajowcy małomówni, jak zwykle dzicy, zaledwie przebąkiwali czasem coś do siebie; jednak z kilku dosłysza-
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/384
Ta strona została przepisana.