O południu szczyt Maungatotari zarysował się na zachodzie, dolina Waikato zaczynała się ścieśniać, a rzeka, płynąca ciasnem korytem, wyrywała się z więzów gwałtownym prądem. Lecz siła krajowców, zdwojona i utrzymywana w jednostajności śpiewem, którego rytm wybijały wiosła, unosiła łódź ponad spienione wody. Przepłynięto wir, a Waikato toczyła znów łagodnie swe nurty, rozbijając je często o wystające brzegi.
Pod wieczór łódź Kai-Kumu przybiła do stóp góry, której podnóże prostopadle ciągnęło się ponad wąskim brzegiem. Dwudziestu krajowców, opuściwszy łodzie, urządziło nocleg; ognie paliły się pod drzewami. Wódz, równy widać stanowiskiem Kai-Kumuwi, zbliżył się do niego powolnym krokiem, a pocierając nosem o nos jego, pozdrowił go kordjalnie: „Chongui”! Więźniów umieszczono pośrodku obozu i pilnowano ich z nadzwyczajną czujnością. Nazajutrz z rana udano się w dalszą drogę; bocznemi rzeczkami przypłynęły inne łodzie i zebrało się około sześćdziesięciu wojaków, widocznie uciekających z ostatniego powstania. Niejednego poznaczyły kule angielskie, a teraz wracali w swoje górzyste ustronia. Z łódek, płynących jedna za drugą, chwilami unosił się śpiew. Jeden z dzikich zaintonował patrjotyczną odę tajemniczego „Pike”:
Z dunga nei...
Jest tu początek hymnu narodowego, wiodącego Maorysów na wojnę o niepodległość. Głos śpiewaka, pełny i donośny, odbijał się echem w górach, a po każdej zwrotce krajowcy, uderzając się w piersi, z których wydobywał się odgłos niby bębna, powtarzali chórem wojowniczą strofkę. Poczem ze zdwojoną siłą wioseł łodzie zaledwie muskały powierzchnię wody, śmiałe stawiając czoło jej prądom.
Dzień ten zaznaczyło ciekawe zjawisko. Około czwartej łódź, kierowana silną ręką wodza, bez namysłu i zwalniania biegu puściła się wąskiem korytem. Bałwany rozbijały się z wściekłością o liczne wysepki, między któremi łatwo o wypadek. Tutaj trzeba było staranniej niż kiedykolwiek unikać przechylenia się łodzi, gdyż brzegi w tem miejscu były całkiem nieprzystępne i nie mogły dać żadnego schronienia; ktokolwiek odważyłby się stanąć nogą na wrzącym mule nic uniknąłby śmierci.
Rzeka płynęła pomiędzy gorącemi źródłami, o których oglądanie ubiegali się nieraz ciekawi turyści. Niedokwas żelaza mocno czerwienił muł nadbrzeżny, a noga ludzka nie znalazłaby ani jednej stopy ziemi, na której możnaby stanąć. Powietrze przepełnione było silną wonią siarki. Krajowcy znosili to łatwo, ale więźniom dokuczały mocno przykre wyziewy, wydobywające się szczelinami w postaci baniek, pękających pod ciśnieniem wewnętrznych gazów. Ale jeżeli powonienie cierpiało, to oczy mogły podziwiać wspaniały widok.