nik może zapomnieć, że pilnuje kogoś — więzień nie zapomni, ze go pilnują. Częściej przytem myśli o ucieczce, niż strażnik o przeszkodzeniu mu w niej. Stąd tak częste i cudowne ocalenia.
Ale w wypadku, o którym mowa, nienawiść i zemsta, a nie obojętni strażnicy, pilnowali jeńców. I jeśli pozostawiono ich bez więzów, to tylko dlatego, że u jednego wyjścia z szałasu czuwało dwudziestu pięciu ludzi.
Do szałasu, którego ścianę tylną tworzyła skała, zamykająca twierdzę, nie można było dostać się inaczej, jak po wąskim pasie gruntu, łączącym szałas z placem twierdzy. Dwie pozostałe ściany wznosiły się nad stromemi urwiskami, opadającemi w przepaść około stu stóp głębokości. Zejść tamtędy było niepodobieństwem, równie jak przez stanowiącą pancerz szałasu ogromną skałę. Wydobyć się można było jedynem tylko wyjściem; a krajowcy pilnowali tego pasa ziemi, jakby zwodzonego mostu. Ucieczka była niemożliwa i Glenarvan, obejrzawszy po dwudziesty raz mury swego więzienia, musiał przyznać, że tak jest istotnie.
A jednak mijały godziny tej nocy strasznej. Ani księżyc, ani też gwiazdy nie rozpraszały gęstej ciemności, zalegającej góry. Kilkakrotnie wiatr zawiał na płaszczyźnie twierdzy, słupy szałasu trzeszczały, ognisko krajowców buchało żywym niekiedy płomieniem wskutek chwilowego podmuchu, a odblask światła oblewał nagłą jasnością wnętrze Ware-Atona i uwidoczniał więźniów, pogrążonych w ostatnich dumaniach. Cisza śmiertelna zalegała szałas.
Musiało już być około czwartej nad ranem, gdy zwrócił uwagę majora lekki szmer, wychodzący jakby z poza tylnej ściany, w miejscu, gdzie opierała się o skałę. Z początku Mac Nabbs nie zwracał na to uwagi, ale ciągłość tego odgłosu zaciekawiła go. Przyłożył ucho do ziemi, aby lepiej słyszeć, i zdawało mu się, że ktoś skrobie i kopie z zewnątrz. Upewniwszy się pod tym względem, poczołgał się major do Glenarvana i Johna i, wyrwawszy ich ze smutnych marzeń, pociągnął w głąb szałasu.
— Słuchajcie! — rzekł do nich, dając znak, żeby się nachylili.
Skrobanie stawało się coraz wyraźniejsze; można było słyszeć skrzyp kamieni pod ostrem narzędziem i osuwanie się ich potem na zewnątrz.
— Jakieś zwierzę w swojej norze — rzekł John Mangles.
Glenarvan uderzył się w czoło:
— Kto wie? — szepnął. — A jeżeli to jest człowiek?
— Człowiek czy zwierzę, muszę wiedzieć, co to jest!
Wilson i Olbinett przyłączyli się do towarzyszów i wszyscy zaczęli podkopywać ścianę, John sztyletem, inni kamieniami wydobytemi, a raczej wydrapanemi, z ziemi. Mulrady tymczasem, rozciągnięty przy wejściu do szałasu, przez szparę w rogoży przyglądał się
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/406
Ta strona została przepisana.