stojącym nieruchomo obok ogniska krajowcom, ani się domyślającym, co się dzieje o dwadzieścia kroków od nich.
Ziemia pod pokładem krzemionki była miękka i krucha; to też, pomimo braku narzędzi, otwór szybko się rozszerzał i wkrótce można było być pewnym, że człowiek lub kilku ludzi przebija otwór w zewnętrznej ścianie budynku. W jakim celu? Czy wiedzą o bytności tam więźniów, lub też może tak się zdarzyło, że ktoś zabrał się przypadkowo właśnie w tej chwili do przebijania otworu w celach osobistych.
Jeńcy podwoili usiłowania; z palców ciekła im krew, niemniej wciąż kopali. Po półgodzinnej pracy dziura wydrążona przez nich miała około pół sążnia głębokości, a po wyraźniejszym odgłosie mogli poznać, że już tylko cienka warstwa ziemi dzieli ich od kopiącego z zewnątrz.
Upłynęło jeszcze kilka minut, gdy nagle major, kopiący najgłębiej, wydobył rękę skaleczoną ostrem narzędziem. Zaledwie powstrzymał się od okrzyku.
John Mangles kopał sztyletem, uniknął więc skaleczenia nożem, świdrującym z drugiej strony w ziemi, i pochwycił władającą nim rękę.
Była to ręka kobiety lub dziecka, ale ręka Europejczyka.
Ani z jednej, ani z drugiej strony nie wymówiono słowa; widać, że obie strony rozumiały konieczność milczenia.
— Czy to ty, Robercie? — szepnął wreszcie Glenarvan.
Jakkolwiek cicho wymówił to imię, Marja, przebudzona ruchem będącym w szałasie, podsunęła się do Glenarvana i, uchwyciwszy za rękę zwalaną ziemią, zaczęła ją całować.
— To ty Robercie, to ty! — mówiła, czując, że się nie myli. — Tak, to on!
— To ja siostrzyczko — odpowiedział Robert — jestem tu, aby was uratować wszystkich. Tylko cicho!
— Dzielne dziecko, dzielne dziecko! — powtarzał Glenarvan.
— Pilnujcie dzikich, tam na placu — mówił Robert — a rozszerzcie otwór.
Mulrady, którego zajęło na chwilę zjawienie się chłopca, powrócił na swoje stanowisko obserwacyjne.
— Wszystko dobrze — powiedział — już tylko czterech czuwa. Inni odeszli.
— Odwagi! — dorzucił Wilson.
W jednej chwili rozszerzono otwór i ukazał się Robert, owinięty długą liną z phormium. Uściśnięty przez siostrę, przeszedł w ręce lady Heleny.
— Dziecko moje, dziecko kochane! — mówiła młoda kobieta. — A więc dzicy cię nie zabili?
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/407
Ta strona została przepisana.