— Nie wiem jakim sposobem — odpowiedział Robert — udało mi się wymknąć podczas zamieszania. Pobiegłem za ogrodzenie i przez dwa dni ukrywałem się pod krzakami. W nocy błąkałem się, bo chciałem zobaczyć się z wami. I kiedy wszyscy byli zajęci pogrzebem, przyszedłem rozpoznać tę stronę twierdzy, gdzie było więzienie, i spostrzegłem, że będę się mógł dostać do was. Z pustego szałasu ukradłem ten nóż i tę linę. Wdrapałem się po kępach trawy, po gałęziach krzaków, jak po drabinie, i znalazłem jakby grotę, wykutą w skale w tem miejscu, gdzie do niej przytyka szałas; przekopałem parę stóp ziemi i oto jestem z wami.
Dwadzieścia cichych pocałunków odpowiedziało Robertowi na to opowiadanie.
— Uciekajmy! — rzekł chłopiec głosem stanowczym.
— A Paganel czeka nas na dole? — zapytał Glenarvan.
— Pan Paganel? — odpowiedziało dziecko, zdziwione zapytaniem.
— Przecież uciekł z tobą, więc musi czekać na nas.
— Ależ nie, milordzie! Więc pana Paganela niema tutaj?
— Niema go — odpowiedziała Marja Grant.
— Jakto? Więc nie widziałeś go? — zapytał Glenarvan. — Nie spotkaliście się w tem zamieszaniu? Nie razem zatem umknęliście?
— Nie, milordzie odparł Robert, zmartwiony tem zniknięciem przyjaciela.
— Uchodźmy — wołał major — nie mamy chwili do stracenia! Cokolwiek się stało z Paganelem, nie może mu być gorzej jak nam. Uchodźmy!
I rzeczywiście, nie było się nad czem namyślać. Ucieczka zdawała się łatwa, bo zsunąwszy się po ścianie, opadającej prawie prostopadle na przestrzeni jakich dwudziestu stóp, dalej spotykało się niewielką spadzistość, po której łatwo było zejść nadół. Stamtąd zaś mogli jeńcy dostać się w doliny, gdy tymczasem krajowcy, spostrzegłszy ucieczkę więźniów, musieliby zrobić ogromne koło, aby ich dopędzić, ponieważ nie wiedzieli o otworze przebitym do Ware-Atona.
Zaczęła się więc ucieczka, a przedsięwzięto wszystkie ostrożności, aby się udała. Jeńcy jeden po drugim przedostali się przez ciasny otwór do groty. John Mangles spuścił się ostatni, zacierając, jak się dało, ślady otworu: usunął rumowisko i naciągnął na otwór maty, na których leżeli.
Teraz trzeba było spuścić się z prostopadłej ściany i byłoby to niepodobieństwem, gdyby nie lina, przyniesiona przez Roberta.
Rozwiązawszy ją, umocowali u wystającej skały i rzucili na dół.
Zanim John Mangles pozwolił przyjaciołom zawiesić się na tem włóknie, skręconem w linę, sam spróbował jej mocy. Zdawała mu się niedość mocna, a nie trzeba się było narażać nieroztropnie, bo zerwanie się liny groziło śmiercią.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/408
Ta strona została przepisana.