Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/409

Ta strona została przepisana.

— Ta lina — rzekł — nie wytrzyma ciężaru więcej, niż dwu ludzi, zatem działajmy rozważnie. Niechże najprzód opuszczą się po niej lord i lady Glenarvan; gdy staną na ziemi, trzy szarpnięcia sznurem będą znakiem, że możemy podążyć za nimi.
— Ja opuszczę się pierwszy — odrzekł Robert — bo wynalazłem w dole zagłębienie, gdzie będą się mogli ukryć ci, którzy zsuną się pierwsi.
— Idź, moje dziecko — rzekł Glenarvan, uścisnąwszy rękę młodego chłopca. — Robert znikł z groty, a w chwilę potem potrójne szarpnięcie liny dało znać, że szczęśliwie dostał się nadół.
Natychmiast wyszedł z groty Glenarvan z żoną; ciemno jeszcze było, ale już sterczące od wschodu szczyty przybierały barwę szarawą.
Szczypiące zimno poranku orzeźwiło młodą kobietę; poczuła się silniejszą i zaczęła niebezpieczną przeprawę.
Najpierw Glenarvan a za nim lady Helena zsuwali się wzdłuż liny aż do miejsca, w którem prostopadła ściana kończyła się na szczycie spadzistego zbocza. Glenarvan zaczął dalej schodzić tyłem, by podtrzymywać żonę. Wyszukiwał kęp trawy i krzaków, mogących mu dać oparcie; sam je pierwej wypróbował, zanim postawił na nich nogi lady Heleny. Kilka ptaków, zbudzonych nagle, zerwało się, lekko pokrzykując, a każdy kamień oderwany i toczący się z hałasem nadół przejmował uciekających strachem.
Byli w połowie drogi ze wzgórza, gdy dał się słyszeć głos z groty.
— Stójcie! — szepnął John Mangles.
Glenarvan, trzymając się jedną ręką kępy tetragonji, a drugą podpierając żonę, zatrzymał się, zaledwie śmiąc oddychać.
Wilson był przyczyną tego popłochu. Usłyszawszy bowiem ruch poza Ware-Otona[1] wrócił do szałasu, uniósł zasłonę, a spojrzawszy na strażników, dał znak, wobec którego wstrzymano Glenarvana.
I rzeczywiście, jeden ze stróżujących Maorysów, uderzony widocznie dziwnym szmerem, wstał i podsunął się ku Ware-Atona; stanął o dwa kroki od szałasu z pochyloną głową, natężonym słuchem i wzrokiem i pozostał w tej postawie z minutę, która dla nieszczęśliwych zbiegów wydawała się godziną. Ale, potrząsnąwszy głową, jak człowiek, który się omylił, powrócił do towarzyszów, wziął szczapę drzewa, dorzucił ją na ognisko już gasnące, które znów buchnęło płomieniem. Na twarzy dzikiego, oświetlonej ogniem, malował się spokój. Przyjrzawszy się pierwszym brzaskom jutrzenki, bielącej widnokrąg, położył się przy ogniu, by ogrzać zziębnięte członki.
— Wszystko dobrze! — szepnął wreszcie Wilson, a John dał znak Glenarvanowi, by się posuwali dalej.

Schodzili cichaczem i wkrótce stanęli na wąskiej ścieżce, gdzie czekał na nich Robert.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Ware-Atona.