Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/413

Ta strona została przepisana.

— Dzicy! — zawołał.
— Dzicy? — odpowiedział Paganel, wzruszając ramionami — są to istoty, któremi pogardzam.
— Ależ czy oni nie mogą?...
— Co, oni? Te bydlęta! Chodź i spojrzyj na nich.
Wszyscy poszli za wychodzącym z grobowca Paganelem. Zelandczycy stali w tem samem miejscu u stóp wzgórza, miotając przekleństwa.
— Krzyczcie, wyjcie, zrywajcie sobie piersi, głupie stworzenia! — wołał Paganel. — Zabraniam wam wejść na tę górę.
— A jakiem prawem? — spytał Glenarvan.
— Prawem tabu, które osłaniając grób wodza i nas broni. Wiecie więc teraz, dlaczegom się tu schronił, jakby do jednego ze średniowiecznych miejsc przytułku.
— Pan Bóg opiekuje się nami! — zawołała lady Helena, wznosząc ręce ku niebu.
Paganel prawdę mówił. Tabu, osłaniające górę, było jakoby tarczą przeciw gwałtom ze strony zabobonnych krajowców.
Dla uciekających nie było to jeszcze portem zbawienia, ale chwilą zbawczego spoczynku, z której starali się korzystać.
Glenarvan ze wzruszenia nie mógł wymówić słowa; major tylko kiwał głową z widocznem zadowoleniem.
— Moi przyjaciele — mówił dalej Paganel — jeżeli dzicy zechcą pokonać nas swoją cierpliwością, to się zawiodą, bo te łotry za jakie dwa dni nic nam nie będą mogli zrobić.
— Uciekniemy — zawołał Glenarvan — ale jakim sposobem?
— Nie wiem jakim — odpowiedział Paganel — ale jestem pewien, że tak będzie.
Wszyscy chcieli zaraz dowiedzieć się czegoś o przygodach Paganela. Ale rzecz dziwna i szczególna! On, zwykle tak wymowny, teraz zbywał półsłówkami zapytania przyjaciół.
— Jak też oni go przeistoczyli! — myślał Mac Nabbs.
I rzeczywiście nie był to już ten sam człowiek, co dawniej. Owijał się starannie swem okryciem z phormium, widocznie unikając ciekawych spojrzeń. W rozmowie z nim wszystkich uderzało jakieś zaambarasowanie z jego strony, choć przez delikatność udawali, że tego nie widzą. Gdy się przestano nim zajmować, bywał ożywiony, jak dawniej.
Co do swoich przygód, to uznał za stosowne opowiedzieć tylko nieco przyjaciołom, gdy go obsiedli u stóp poświęconych palów Udu-Pa. W zamieszaniu pozostał pomiędzy krajowcami w chwili zabicia Kara-Tetego przez Glenarvana i skorzystał z niej tak samo, jak Robert; ale nie tak mu się powiodło jak młodemu Grantowi, bo wpadł na koczowisko Maorysów. Naczelnik, człowiek wysokiego wzrostu, inteligentnej powierzchowności, wyróżniał się śród wszystkich wojow-