— Śniadanie na stole — przemówił Olbinett z taką powagą, jakby pełnił swój obowiązek w zamku Malcolm.
Zasiedli natychmiast i wzięli się do jednego z tych bankietów, jakie im od niejakiego czasu zsyłała Opatrzność w najtrudniejszych okolicznościach.
Wprawdzie wybór potraw nie był bogaty, jednak, co do korzeni paproci, zdania się podzieliły. Jedni utrzymywali, że smakują słodko i przyjemnie; drudzy, że są klejowate, bez żadnego smaku i łykowate; ale zato pataty, upieczone w gorącej ziemi, uznano za doskonałe. Paganel zauważył, że niema co oszczędzać zapasów Kara-Tetego.
Gdy zaspokojono głód, Glenarvan radził, aby bezwłocznie zająć się ułożeniem projektu ucieczki.
— Jakto, już? — zawołał Paganel takim tonem, jakby go to zmartwiło. — Więc już naprawdę myślisz, milordzie, opuścić to miejsce rozkoszne?
— Ależ, panie Paganel — wtrąciła lady Helena — gdybyśmy nawet byli w Kapui, nie należy naśladować Hannibala.
— Nie mam zamiaru sprzeciwiać się państwu — odpowiedział Paganel — i ponieważ chcecie projektować, więc projektujmy.
— Ja sądzę — odezwał się Glenarvan — że należy postarać się uciec pierwej, nim będziemy do tego zmuszeni głodem. Sił nam nie brak i trzeba z nich korzystać. Dzisiejszej nocy spróbujemy przedostać się do wschodnich wąwozów pod osłoną cieniów nocy.
— Bardzo dobrze — zauważył Paganel — jeżeli dzicy pozwolą nam się przedrzeć.
— A jeżeli przeszkodzą? — zapytał John Mangles.
— Wtenczas użyjemy wielkich środków — odparł Paganel.
— Więc pan rozporządza wielkiemi środkami? — spytał major.
— Aż do zbytku — odpowiedział Paganel bez żadnego objaśnienia.
Trzeba było czekać nocy, by spróbować przedostania się przez linję krajowców. Nie ruszyli się oni z miejsca; owszem liczba ich zwiększyła się, bo przybyło wielu takich, którzy nie zdążyli zgromadzić się z rana. Rozłożone tu i owdzie ognie opasywały wieńcem podnóże góry. Gdy ciemność zaległa okoliczne doliny, Maunganamu zdawała się wznosić z ogromnego ogniska, choć szczyt jej ginął w ciemności. Z obozu nieprzyjaciela, o sześćset stóp poniżej, dolatywały odgłosy krzątania się i okrzyków.
O dziewiątej godzinie było już zupełnie ciemno. Glenarvan postanowił ruszyć z Johnem na zwiady, zanim wezmą towarzyszy do niebezpiecznej drogi. Przez jakie dziesięć minut schodzili cicho, zapuszczając się właśnie na ów wąski grzbiet, przedzielający linję krajowców o pięćdziesiąt stóp ponad jego obozem.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/419
Ta strona została przepisana.