niowie, ukryci za palisadą, niespokojnie śledzili przeraźliwy postęp zjawiska.
Nadszedł ranek, a gwałtowność wulkanu nie zmniejszyła się wcale; gęsta żółtawa para mieszała się z płomieniem, a strumienie lawy wiły się na wszystkie strony.
Glenarvan z bijącem sercem przykładał oczy do wszystkich szpar ogrodzenia, śledząc obóz krajowców. Uciekli oni na sąsiednie płaszczyzny, w miejsca niedosięgłe przez wulkan. Kilka trupów zwęglonych leżało u stóp góry; nieco dalej, a bliżej twierdzy, lawa dosięgła ze dwadzieścia chat, z których się jeszcze kurzyło. Tu ówdzie Zelandczycy stali gromadami, przypatrując się z religijnem przerażeniem strojnemu płomienną kitą wierzchołkowi Maunganamu.
Glenarvan dojrzał, jak Kai-Kumu stanął między swymi, podszedłszy do góry od strony nietkniętej przez lawę. Ale nie wszedł na nią, jeno wyciągnął ręce i niby czarnoksiężnik wykonał kilka ruchów obrzędowych, których znaczenia domyślili się zbiegowie.
— Kai-Kumu — tłumaczył Paganel — obarcza sroższem jeszcze tabu karzącą górę.
Wkrótce potem krajowcy zaczęli odchodzić jeden za drugim krętą ścieżką, wiodącą do twierdzy.
— Odchodzą! — krzyknął Glenarvan. — Opuszczają swoje stanowiska! Bogu dzięki! Udał się nasz wybieg! Droga Heleno! Drodzy przyjaciele! Więc jesteśmy umarli i pogrzebani! Dziś w nocy zmartwychwstaniemy, wyjdziemy z naszego grobu i umkniemy z pomiędzy tego barbarzyńskiego plemienia.
Trudno wyobrazić sobie radość, panującą w Udu-Pa; nadzieja ogarnęła wszystkich. Dzielni podróżni zapomnieli o przeszłości i o przyszłości, używając szczęścia obecnej chwili. A jednak niełatwo było dostać się do osady europejskiej, idąc przez nieznaną okolicę. Ale mieli nadzieję, że pozbywszy się Kai-Kumu, nie spotkają już więcej dzikich.
Major ze swej strony nie ukrywał wcale najwyższej wzgardy, jaką wzbudzili w nim krajowcy, i nie zbywało mu na wyrażeniach, któremi mógł godnie ich nazywać. Sadził się na nie z Paganelem, nie mogąc wybaczyć dzikim ich nieokrzesania.
Trzeba było czekać dzień cały, nim nadejdzie chwila ucieczki; użyto go na obmyślenie planu przyszłej wędrówki. Paganel zachował starannie mapę Nowej Zelandji, mógł zatem wyszukiwać na niej najbezpieczniejsze drogi. Po wielu dyskusjach, postanowiono uchodzić w kierunku wschodnim, ku zatoce Plenty. Droga wypadała przez nieznane strony, prawdopodobnie niezamieszkałe. Podróżni, przywykli do wydobywania się z różnych przeciwności i do obracania na swoją korzyść trudności fizycznych, obawiali się tylko spotkania z krajowcami. Chcieli za jaką bądź cenę unikać ich i przedostać się na wschodni brzeg wyspy, jako do miejsca, w którem misjonarze za-
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/424
Ta strona została przepisana.