łożyli parę osad. A przytem ważne było to, ze tę część wyspy nie nawiedziła klęska wojny.
Odległość od jeziora Taupo do zatoki Plenty wynosiła sto mil: trzeba było zatem robić dziesięć mil dziennie. Była to rzecz możliwa, choć wymagała pewnego wysiłku. Odważna garstka nie lękała się tego w nadziei, że dostawszy się do osad misjonarskich, odpocznie, czekając na szczęśliwą okazję do Aucklandu, gdyż to miasto zawsze leżało w jej planie.
Ułożywszy to wszystko, przyglądali się bacznie krajowcom aż do wieczora. Ani jeden nie pozostał u stóp góry; a gdy zupełne ciemności zaległy dolinę Taupo, ani jeden ogień nie ukazał się w bliskości. Droga była wolna.
O dziewiątej Glenarvan dał znak do drogi. Wszyscy uzbrojeni i ubrani kosztem Kara-Tetego, zaczęli schodzić ostrożnie po zboczu Maunganamu. Na czele kroczyli: John Mangles i Wilson, nadstawiając uszu i wytężając oczy. Przystawali za najmniejszym szelestem; badali najdrobniejsze światełko, a każdy z idących za nimi zsuwał
się niejako po pochyłości góry, aby nie odstawać od niej.
O dwieście stóp poniżej szczytu stanęli nad niebezpiecznem przejściem, tak bacznie strzeżonem poprzednio przez krajowców. Gdyby ci ostatni, przebieglejsi niż ich więźniowie, cofnęli się poto tylko, aby zwabić nieszczęśliwych, i jeżeli wulkan nie uśpił ich czujności, to w tem właśnie miejscu powinniby się ukryć. Glenarvan, pomimo całej ufności i pomimo żartów Paganela, nie mógł nie doznawać obawy. Ocalenie ich wszystkich miało się rozstrzygnąć w przeciągu tych dziesięciu minut, których potrzeba było na przebycie wąskiego grzbietu; a Glenarvan czuł bicie serca Heleny, opartej na jego ramieniu.
Nie myślał jednak wcale o cofnięciu się, tak samo jak John, za którym wszyscy postępowali w zupełnej ciemności. John sunął wąskim grzbietem, zatrzymując się, gdy jaki oderwany kamień staczał się do wąwozu. Gdyby dzicy stali na czatach, każdy taki odgłos mógł wywołać strzelaninę straszną z obu stron grzbietu.
Pełznąc jak węże po tym pochyłym grzbiecie, zbiegowie nieprędko się posuwali; John, dotarłszy do najniższego punktu grzbietu góry, znalazł się zaledwie o dwadzieścia pięć stóp od miejsca, w którem wczoraj obozowali krajowcy; dalej wznosiła się droga dosyć stromem zboczem ku laskowi odległemu o kilka staj.
I tę najniższą część minięto bez żadnego wypadku; podróżni już pięli się w milczeniu pod górę. Lasku nie widzieli, ale wiedzieli, że jest tam niezawodnie, i aby tylko nie było jakiej zasadzki, to spodziewali się znaleźć tam bezpieczne ukrycie. Glenarvan zrozumiał, że tabu nie osłania ich już w tej chwili. Część grzbietu pod górę idąca nie łączyła się z Maunganamu, ale z systemem wzgórz, jeżących się na wschodniem wybrzeżu jeziora Taupo. Nietylko zatem groziły im
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/425
Ta strona została przepisana.