oczu, jak dla nóg, gdyż co ćwierć mili trzeba było okrążać zawady, zbaczać w załamki i trudzące przejścia. Ale jakież zato spotkali oryginalne widoki, co za nieskończoną rozmaitość przyrody.
Na rozległej przestrzeni dwudziestu mil kwadratowych podziemne siły działały w najrozmaitszy sposób. Źródła słone dziwnej przezroczystości, zaludnione miljardami robaczków, wydobywały się z gajów drzew, dających herbatę krajową, źródła te wydzielały silną woń spalonego prochu i pozostawiały na ziemi osad olśniewającej białości śniegu. Kryształowe ich wody kipiały wrzątkiem, podczas gdy sąsiednie źródła ścinały się, rozlewając jakby tafle szklane. Olbrzymiej wielkości paprocie rosły na ich brzegach, śród warunków właściwych roślinności syluryjskiej.
Ze wszystkich stron wytryskiwały z ziemi snopy płynne, otoczone tumanem pary, niby fontanny. Jedne biły bez przerwy, inne perjodycznie, jakby zależne od fantazji kapryśnego Plutona. Wodotryski owe ciągnęły się półkolem, rozłożone kondygnacjami, na naturalnych tarasach, wznoszących się jedne nad drugiemi. Wody ich łączyły się zwolna, strojne białym tumanem, zalewając półprzezroczyste stopnie tych olbrzymich schodów i zasilając całe jeziora swemi wrzącemi kaskadami.
Dalej, poza gorącem i źródłami i burzliwemi gejzerami, ciągnęły się solfatary. Ziemia wyglądała, jakby pokryta ogromnemi kretowiskami. Były to nawpół wygasłe i popękane kratery, z których szczelin wydobywały się różne gazy. Powietrze napełnione było mocnym i niemiłym wyziewem siarki, która zeskorupiała i w różne kryształy ułożona przystrajała całą powierzchni gruntu. Tam to gromadzą się od wieków niezliczone i niewyzyskiwane dziś bogactwa; kiedyś, gdy wyczerpią się kopalnie siarki w Sycylji, przemysł będzie się mógł w nią zaopatrywać w tej tak mało znanej dziś prowincji Nowej Zelandji.
Można sobie łatwo wyobrazić, jakich niewygód zażyli podróżni w przeprawie przez tę część drogi pełnej przeszkód. Trudno było znaleźć dogodne miejsce do spoczynku; strzelby próżnowały, nie spotkano bowiem ani jednego ptaka, któregoby warto oddać do oskubania panu Olbinettowi. To też musieli si zadowolić skromnym posiłkiem z paproci i patatów, choć on wcale nie pokrzepiał wyczerpujących sił wędrowców. Pragnęli oni jak najprędzej rozstać się z tą bezpłodną i pustą okolicą; a przecież co najmniej czterech dni było jeszcze potrzeba, żeby się wydostać z tej niedogodnej przeprawy. Dopiero 23-go lutego, w odległości pięćdziesięciu mil, od Maunganamu, wypoczywali u stóp góry wyraźnie oznaczonej na karcie Paganela, ale nie mającej nazwy. Przed nimi ciągnęła się równina porosła krzakami, wdali, na widnokręgu, ukazywały się bory.
Była to dobra wróżba, ale pod warunkiem, żeby ta okolica, nadająca się na siedziby ludzkie, nie była zbyt zaludniona. Dotychczas
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/428
Ta strona została przepisana.