podróżni nie spotkali tam cienia krajowca. Dnia tego Robert i Mac Nabbs ubili kilka kiwisów, które uświetniły bankiet wędrowców, choć nie na długo, gdyż w niewiele minut pozostały z nich tylko kosteczki. Podczas deseru, pomiędzy słodkiemi patatami a kartoflami, Paganel wniósł projekt, który przyjęto z zapałem. Szło o nadanie bezimiennej górze, pietrzącej się na trzy tysiące stóp w chmurach, nazwiska lorda szkockiego; Paganel napisał starannie na mapie obok góry nazwisko: Glenarvan.
W dalszej podróży nie zdarzyło się nic, coby przerywało jej jednostajność. Zaledwie kilka ważniejszych wypadków urozmaiciło pochód od jezior do oceanu Spokojnego.
Przez cały dzień podróżni szli przez lasy i równiny. John kierował się po słońcu i gwiazdach. Niebo łaskawie oszczędzało deszczów i upałów; a mimo to wzrastające utrudzenie coraz więcej opóźniało pochód strapionych tylu trudami wędrowców, pragnących jak najśpieszniej dostać się do kolonij misjonarskich.
Rozmawiali jednak z sobą, tylko że już rozmowa nie bywała ogólną. Mały oddział podzielił się na cząstki nie podług sympatji, ale wedle kierunku myśli, Glenarvan szedł najczęściej sam, rozmyślając coraz więcej w miarę zbliżania się do brzegu o Duncanie i jego załodze; zapomniał o niebezpieczeństwach, grożących mu jeszcze w drodze do Aucklandu, zajmował, się pomordowanymi majtkami. Straszny ten obraz snuł mu się ciągle po głowie. Zaprzestano już mówić o Henryku Grancie; a zresztą i na cóżby się to zdało, skoro nie mogli nic dla niego zrobić? Nazwisko kapitana wymawiane było jeszcze tylko w rozmowach Marji z Johnem. John nie przypomniał jej ani razu tego, co mu powiedziała ostatniej nocy w Ware-Atona. Delikatność nie pozwalała mu korzystać ze słów, wymienionych w chwili uważanej za ostatnią chwilę życia. Mówiąc o Henryku Grancie, John myślał o dalszych projektach poszukiwania. Zaręczał Marji, że lord Glenarvan przedsięweźmie na nowo chybioną na teraz wyprawę. Rozumował zaś tak: ponieważ nie można było powątpiewać o autentyczności dokumentu, więc Henryk Grant musi gdzieś być; choćby zatem przyszło przetrząść świat cały, to muszą go znaleźć. Marja upajała się temi słowy; wspólne więc były ich myśli i wspólne nadzieje. Lady Helena często przyłączała się do tych rozmów; a lubo nie poddawała się złudzeniom, nie śmiała jednak pozbawiać tych złudzeń młodą parę, sprowadzać ją na drogę smutnej rzeczywistości.
Mac Nabbs, Robert, Wilson i Mulrady polowali, nie oddalając się bardzo od towarzyszów, i każdy coś dostarczał ze zwierzyny. Paganel, owinięty w swój płaszcz, trzymał się na uboczu, niemy i zamyślony.
A jednak należy powiedzieć, że na przekorę zwykłemu prawu natury, które sprawia, iż pośród prób, niebezpieczeństw, trudów i pry-
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/429
Ta strona została przepisana.