Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/431

Ta strona została przepisana.

naście stóp wysokości. Były to ogromne strusie, lękliwe bardzo; uciekały zaś z nadzwyczajną szybkością i ani jedna kula nie zdołała dosięgnąć ich w biegu. Po kilku minutach tego polowania, nie dające się ująć moa znikły poza wielkiemi drzewami, a strzelcy stracili daremnie proch i oddalili się od swoich.
Było to pierwszego marca. Glenarvan z towarzyszami wyszli nakoniec wieczorem dnia tego z ogromnego lasu i rozłożyli się obozem u podnóża góry Ikirangi, której wierzchołek wznosił się na pięć tysięcy pięćset stóp w powietrze. Uszli zatem zgórą sto mil od Maunganamu; pozostawało im jeszcze mil trzydzieści. John miał nadzieję, że na przebycie całej drogi starczy im dni dziesięć. Nie znał jednak wówczas trudności podróży po tych okolicach. Okrążania, różne przeszkody, niedokładności mapy przedłużyły drogę o pięć dni i na nieszczęście, gdy podróżni przybyli do owej góry, poczuli się zupełnie wycieńczeni; a pozostawało jeszcze dwa dni śpiesznego pochodu, aby dotrzeć do brzegu morza. Położenie stawało się tem gorsze, że wchodząc w okolicę, uczęszczaną przez krajowców, należało zdwoić pośpiech i czujność.
Ale trzeba było zapanować nad utrudzeniem. Nazajutrz zatem o wschodzie słońca ruszono w dalszą drogę.
Wędrówka pomiędzy górą Ikarangi po prawej stronie a górą Hardy, wysokości 3,700 stóp — po lewej, była bardzo uciążliwa. Dziesięciomilową przestrzeń zapełniała roślina giętka i długa, sprawiedliwie nasząca[1] nazwę „duszącej wikliny”. Co krok zaplątywały się w nią ręce i nogi, a pnące się wicie, niby prawdziwe węże, okręcały ciało plątaniną zwojów. Przez dwa dni trzeba było iść z siekierą w ręku i walczyć z tą stugłową hydrą, dręczącą podróżnych. Paganel zaliczał tę roślinę do zoophytów.
Polowanie stało się niemożliwe w takich okolicznościach; strzelcy nie mogli dostarczyć zwykłej daniny. Zapasy kończyły się, a nie było sposobu dostarczenia innych; brak wody nic pozwalał ugasić zwiększonego trudem pragnienia.
Straszne były cierpienia wędrowców i po raz pierwszy opuściła ich tu odwaga. Wreszcie, nie idąc, ale wlokąc się ciałem bez ducha, wiedzeni tylko zachowawczym instynktem, który trwa dłużej niż inne uczucia, dostali się na cypel Jottin nad brzegiem oceanu Spokojnego. Zastano tam parę chat pustych — szczątków wioski, zniszczonej przez świeżą wojnę. Pola były spustoszałe i na każdym kroku widniały ślady rabunku i pożaru. W tem to przejściu fatalność zgotowała nieszczęśliwym wędrowcom nową, straszną próbę.

Błądzili nad brzegiem, gdy o milę (angielską) ukazał się oddział krajowców, pędzący na nich z bronią w ręku. Glenarvan, przyparty do morza, nic mógł uciekać; zbierając zatem ostatki sił, gotował się do walki, gdy John Mangles nagle zawołał:

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nosząca.