— Duncan! — zawołał Glenarvan — Duncan, a na nim złoczyńcy!
— Duncan! — krzyknął John, puszczając wiosło i zrywając się z ławki.
— Tak jest, śmierć z obu stron! — wyszeptał Glenarvan, złamany tylu cierpieniami.
Nie ulegało wątpliwości, że był to istotnie jacht Glenarvana; jacht, mający na pokładzie zbrodniarzy.
Majorowi wyrwało się z ust przekleństwo, bo też już za wiele było tego wszystkiego.
Przestano wiosłować, bo nie wiedziano, gdzie płynąć i gdzie uciekać. Jak tu wybierać pomiędzy dzikimi a zbrodniarzami?
Z najbliższej łodzi krajowców padł strzał, kula trafiła w wiosło Wilsona. Mimowoli powiosłowano ku Duncanowi.
Statek pędził z nadzwyczajną szybkością; nie więcej już był oddalony, jak o jakie pół mili. John Mangles, naciśnięty z dwu stron, nie wiedział, jak się ruszać, gdzie uciekać. Przerażone kobiety modliły się na klęczkach. Dzicy strzelali bezustannie, kule padały obok łodzi. W tejże chwili rozległ się straszny huk i kula, wypadłszy z działa okrętowego, przeleciała ponad głowami uciekających, którzy, dostawszy się między dwa ognie, stanęli nieruchomi pomiędzy Duncanem a łodziami krajowców.
John w przystępie rozpaczy pochwycił za siekierę, chcąc rozbić czółno i zatopić je ze swymi nieszczęśliwymi towarzyszami w głębinie morskiej. Wstrzymał go okrzyk Roberta.
— Tom Austin, Tom Austin! — wołał chłopiec. — Widzę go! Stoi na pokładzie! Poznał nas, wznosi wgórę kapelusz.
Siekiera znieruchomiała w ręku Johna. Druga kula armatnia świsnęła nad jego głową i strzaskała najbliższą z trzech łodzi, a na pokładzie Duncana rozległ się okrzyk radosny. Przerażeni dzicy uciekali śpiesznie do brzegu.
W kilka chwil potem dziesięciu rozbitków, nie wiedząc jakim sposobem i nie rozumiejąc, co się dzieje, znalazło się w bezpieczeństwie na pokładzie Duncana.
SKĄD SIĘ WZIĄŁ DUNCAN PRZY WSCHODNIM BRZEGU
NOWEJ ZELANDJI.
Daremnie siliłoby się pióro na opisanie uczuć Glenarvana i jego towarzyszów w chwili, gdy wchodzili na pokład i gdy zabrzmiała im w uszach pieśń starej Szkocji. Kobziarz okrętowy wygrywał na kobzie