Glenarvan, porozumiawszy się z przyjaciółmi, zaczął z Johnem rozważać kwestję powrotu. John przejrzał zapasy. Węgla było co najmniej na jakie dwa tygodnie, a zatem należało się zaopatrzyć w paliwo w najbliższym porcie.
John proponował Glenarvanowi, by zarzucić kotwicę w zatoce Talcahuano, tej samej, w której już raz zaopatrywał się Duncan, nim się puścił w swą okrężną podróż. Droga wypadała prosto, jak strzelił, wzdłuż trzydziestego siódmego stopnia. Poczem statek, zaopatrzony dostatecznie, udałby się ku południowi, opływając przylądek Horn, i przez Atlantyk wróciłby do Szkocji...
Zgodziwszy się na ten plan, wydano rozkaz maszyniście wzmocnienia pary i w pół godziny potem skierowano okręt ku zatoce Talcahuano. Stan oceanu usprawiedliwiał jego nazwę Spokojnego. O szóstej wieczorem znikały już wśród mgły ostatnie wierzchołki gór Nowej Zelandji.
Tak więc wracano ku domowi. Smutna to była podróż dla tych dzielnych ludzi, powracających bez Henryka Granta. To też i cała załoga, tak wesoła w chwili odjazdu, tak ufna w powodzenie na początku wyprawy, zgnębiona i zwątpiała, smutnie rozpoczynała powrotną do Europy drogę. Ani jeden z tych dzielnych marynarzy nie wzruszył się na myśl powrotu do kraju; wszyscy byliby chętnie długo jeszcze walczyli z niebezpieczeństwami morza, aby tylko odnaleźć kapitana Granta.
To też po okrzykach, jakiemi witano powrót Glenarvana zapanowało zniechęcenie. Zamiast dawnej ożywionej wymiany zdań, zamiast pogadanek, uprzyjemniających podróż, wszyscy trzymali się na osobności wśród czterech ścian kajut i rzadko bardzo ten lub ów ukazywał się na pokładzie Duncana. Paganel nawet, który zwykle do przesady uosabiał usposobienie załogi smutne lub wesołe i w potrzebie wymyśliłby nadzieję, teraz był milczący, ponury i zaledwie się pokazywał. Zwykła jego gadatliwość i żywość francuska zmieniła się w milczenie i przygnębienie, a nawet zdawał się być więcej osowiały, niż reszta jego towarzyszów. Bo jeżeli Glenarvan wspomniał o rozpoczęciu na nowo poszukiwań, to w odpowiedzi geograf wstrząsał głową, jak człowiek niemający najmniejszej nadziei i który już wie, co sądzić o rozbitkach Britannji. Czuli wszyscy, że Paganel miał ich za straconych nieodwołalnie.
Na pokładzie znajdował się jednak człowiek, który mógł coś o tem powiedzieć, który jednak milczał ciągle. Był nim Ayrton. Nie ulegało wątpliwości, że ten nędznik, jeżeli nie znał obecnego miejsca pobytu kapitana, to przynajmniej wie o miejscu rozbicia się jego okrętu. Ale Grant, gdyby się znalazł, byłby niedogodnym dla Ayrtona świadkiem, to też kwatermistrz milczał. Upór jego przyprowadzał majtków do wściekłości i koniecznie chcieli mu czemś dokuczyć.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/442
Ta strona została przepisana.