gich swych wycieczek. Na wielu nawet kartach geograficznych skała ta, otoczona przez fale oceanu Spokojnego, nie była oznaczona.
Nigdzie samotność nie mogła być zupełniejsza, jak na tej wyspie, zdala od dróg uczęszczanych przez ludzi. Wskazano położenie jej Ayrtonowi, a gdy zgodził się na życie tam samotne, skierowano statek ku Marji Teresie.
W dwa dni potem o godzinie drugiej marynarz na straży zwiastował bliskość ziemi. Była to Marja Teresa, wyspa zaledwie wynurzona z wody, podłużnym kształtem swym podobna do olbrzymiego wieloryba. Trzydzieści mil angielskich oddzielało ją jeszcze od statku, którego dziób pruł fale z szybkością szesnastu węzłów.
Kształty wyspy zarysowywały się zwolna na widnokręgu. Słońce, schylając się ku zachodowi, pełnem światłem uwydatniało kapryśne jej kształty. Kilka niewielkich szczytów błyszczało jaśniej w różnych miejscach wyspy.
O piątej po południu zdawało się Johnowi, że widzi dym, wznoszący się ku niebu.
— Czy to wulkan? — pytał Paganel, który przez lunetę przyglądał się nieznanej ziemi.
— Nie wiem, co myśleć o tym dymie — odpowiedział kapitan. — Marja Teresa jest prawie nieznana; nie należałoby się jednak dziwić, gdyby była pochodzenia wulkanicznego.
— Ależ — mówił Glenarvan — jeżeli powstała wskutek jednego wybuchu, to wolno przypuszczać, że drugi może ją zniszczyć.
— Nie sądzę — odpowiedział Paganel — a rękojmią tego jest istnienie tej wyspy od kilku wieków. Co innego nowe wyspy, naprzykład Julja, która ukazawszy się na morzu Śródziemnem, znikła w parę miesięcy potem.
— Jak myślisz, Johnie — mówił Glenarvan — czy przybijemy tam przed wieczorem.
— W żaden sposób. Nie mogę narażać Duncana na zarzucanie kotwicy po nocy przy nieznanym mi brzegu! Podpływać będziemy zwolna, a jutro, o wschodzie słońca, wyślemy szalupę.
O ósmej wieczorem wyspa, oddalona tylko o pięć mil, widniała, jak cień podłużny i zaledwie widzialny. Duncan przybliżał się ciągle. O dziewiątej dosyć mocne światło, niby ogniska, zabłysło w ciemności i trwało nieruchomo.
— I ten ogień dowodziłby istnienia tam wulkanu — rzekł Paganel, przyglądając się uważnie światłu.
— W tej odległości powinnibyśmy słyszeć trzask zwykły przy wybuchu — odpowiedział John — a wiatr wschodni nie przynosi najmniejszego nam odgłosu.
— To prawda — potwierdził geograf — ten wulkan świeci, ale się nie odzywa, możnaby powiedzieć, że wybucha z przerwami, jak świecą niektóre latarnie morskie.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/452
Ta strona została przepisana.