dostatek zwierząt morskich. Powoli uporządkowaliśmy nasze życie. Położenie wyspy znałem doskonale, bo miałem narzędzia, wyratowane z rozbitego okrętu. Wiedziałem więc, że wyspa, na którą nas los rzucił, nie leży na drodze okrętów i że chyba nieprzewidziane okoliczności sprowadzą który w nasze strony. Choć mi boleśnie było żyć zdala od drogich mi osób, poddałem się z rezygnacją mej doli, a imiona dwojga moich dzieci wspominałem przy modłach codziennych. Pracowaliśmy wytrwale; zasieliśmy kilka morgów ziemi ziarnem, uratowanem z okrętu; kartofle, cykorja, szczaw zdrowszym uczyniły nasz pokarm codzienny; znalazły się też inne rośliny a kilkoro koźląt łatwo się dało przyswoić, mieliśmy więc i mleko, i masło. Ziarna traw, rosnąc w suchych rozpadlinach, dostarczały chleba dość pożywnego — to też nie troszczyliśmy się o życie materjalne. Zbudowaliśmy sobie domek z materjału po rozbitym okręcie, osłoniliśmy go płótnem, dobrze wysmołowanem — a pod takiem trwałem pokryciem przebyliśmy szczęśliwie porę deszczów. Dopóki trwały, rozważaliśmy niejeden projekt, tonęliśmy w niejednem marzeniu, z których najpiękniejsze spełniło się teraz. Chciałem z początku puścić się śmiało na morze, na łodzi zbudowanej z resztek okrętu; cóż, kiedy naj bliższa ziemia, archipelag Pomotu, odległa jest od nas o tysiąc pięćset mil (angielskich). Na taką długą przeprawę nie mogliśmy zbudować łodzi dosyć trwałej. Trzeba się więc było wyrzec tej myśli i zdać się na opiekę Boską.
Ach, moje kochane dzieci! żebyście wiedziały, ileśmy razy spoglądali z wierzchołka tej skały na przestrzenie morskie, czy nie zoczymy jakiego okrętu! Przez cały czas naszego życia pustelniczego dojrzeliśmy niewięcej niż trzy statki na widnokręgu, które jednak nikły nam z oczu bezpowrotnie. Tak upłynęło półtrzecia roku. Jużeśmy stracili nadzieję, aleśmy nie rozpaczali.
Nakoniec wczoraj wszedłem znów na najwyższe miejsce wysepki i zobaczyłem lekki dym na zachodzie. Powiększał się — i wkrótce dojrzałem okręt, który zdawał się płynąć prosto ku wysepce. Ale ominie ją z pewnością, pomyślałem, bo tu niema gdzie okręt wypocząć.
Ach, co to był za dzień niepokoju! że też serce nie rozsadziło mi piersi! Moi towarzysze rozpalili ogień na jednym ze szczytów Marji Teresy, Noc nadeszła, a z jachtu nie dano znaku, że nasz sygnał dostrzeżono. A jednak stamtąd tylko przyjść mogło nasze wybawienie; czyż i tym razem mieliśmy się zawieść?
Przestałem się wahać. Ciemność rosła coraz bardziej, a okręt mógł nocą ominąć wyspę; rzuciłem się więc do morza i podążałem ku niemu. Nadzieja potrajała moje siły i prułem fale z siłą niemal nadludzką. Zbliżałem się do jachtu i już byłem o jakie 30 sążni od niego, gdy zwrócił w inną stronę. Wówczas zacząłem wołać rozpaczliwie i dzieci moje nie myliły się, utrzymując, że mnie słyszały. Powróciłem
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/462
Ta strona została przepisana.