Strona:Juljusz Verne-Podróż podziemna.pdf/044

Ta strona została przepisana.

— Chodź, mówię ci, nie trzeba tracić czasu.
Należało usłuchać. Stróż, pilnujący wieży, dał nam klucz i zaczęło się wdrapywanie na górę.
Stryj wyprzedzał mnie szybkim krokiem. Postępowałem za nim nie bez pewnej trwogi, gdyż kręciło mi się już w głowie. Nie miałem ani jego mocnych nerwów, ani szybkości skrzydeł orła.
Dopóki szliśmy w zamknięciu, było dobrze, ale gdy po przejściu stu pięćdziesięciu schodów uderzył w twarz prąd wiatru, weszliśmy na płaszczyznę dzwonnicy. Tutaj zaczynały się schody powietrzne, otoczone poręczą, których stopnie coraz to bardziej wązkie, zdawały się iść w nieskończoność.
— Nigdy tego nie przejdę! — zawołałem.
— Będziesz tchórzem? Idź! — odpowiedział bezlitosny profesor.
Szedłem, opierając się niekiedy i rękami na stopniach. Powiew silny wichru tłumił we mnie oddech, pełzałem na kolanach, potem na brzuchu, zamknąłem oczy, uczuwałem niemoc wobec przestrzeni.
Wkońcu wziął mnie profesor za kołnierz i za sobą pociągnął.
— Patrz! — rzekł do mnie, — patrz,