Strona:Juljusz Verne-Podróż podziemna.pdf/073

Ta strona została przepisana.

czyli ognisko, na którem palili gałęzie, rogi krowie, ości rybie i t. p.
Potem, po ogrzaniu się, każdy przeszedł do swego pokoju.
Nazajutrz, o godzinie piątej rano, pożegnaliśmy się z gospodarzami, a stryj mój miał dużo kłopotu, zanim zdołał zmusić go do przyjęcia pieniędzy za pożywienie i gościnę.
O sto kroków od Gardaru, grunt zaczął się zmieniać, stał się błotnistym i niedogodnym do jazdy.
Po stronie prawej góry ciągnęły się bez przerwy, jakby jakieś nieskończone fortece. Gdzieniegdzie widać było strumyki.
Pustynia stawała się coraz bardziej ponura. Czasem ukazywało się jakby jakieś widmo ludzkie i znikało czemprędzej.
Uczuwałem niesmak na widok opuchniętej głowy o skórze połyskującej, pozbawionej włosów i ran straszliwych, wyglądających z za łachmanów.
Taka nieszczęśliwa istota nie wyciągała dłoni, przeciwnie, uciekała czemprędzej, ale Jan dążył zawsze powiedzieć: — Bądźcie szczęśliwi!
— Trędowaci, — tłomaczył mi stryj.
Sam wyraz ten przenikał strachem do głębi.