Strona:Juljusz Verne-Podróż podziemna.pdf/097

Ta strona została przepisana.

Leciałem w przestrzeń, drżąc cały, żeby sznur się nie zerwał, był bowiem niezbyt gruby, a utrzymać miał aż trzy osoby i bagaże.
Straszno było pomyśleć, że lecieliśmy nie widząc nic, w zupełnych ciemnościach i nie wiedząc, co spotkamy na dnie tego komina. Może wodę, a może roztopioną lawę.
Kiedy Jan napotykał w swej drodze jaki ostry głaz, lub inną przeszkodę, zaraz wołał: — Uważnie!
Po półgodzinnem schodzeniu przybyliśmy na powierzchnię skały, silnie do ścian komina przytwierdzonej.
Stąd ciężka była przeprawa. Sznur zaczepił się o skałę, ale Jan rozbił w przelocie kawałek sterczącej skały i w ten sposób zsunęliśmy się obok niej bez wypadku.
Wychyliwszy się, spojrzałem w dół i zauważyłem, że dna jeszcze nie widać.
Manewr ze sznurem powtórzył się nanowo i po pół godzinie przebyliśmy znów dwieście stóp w dół komina.
Nie wiem, czy najbardziej zapalony geolog był by w stanie ocenić pokłady ziemi, jakie mijaliśmy, a jednak stryj mój i na to w tej karkołomnej wycieczce zwracał baczną uwagę.
Podczas małego wypoczynku odezwał się do mnie w te słowa.