— Jest to mała wysepka — zawołał Penkroff — i obeszliśmy ją dokoła.
I miał słuszność; biedni rozbitkowie znaleźli się nie na lądzie stałym, lecz na małej wysepce, zaledwie dwie mile długiej i zapewne dość wąskiej. Z powodu ciemności nie mogli rozejrzeć się w miejscowości, trzeba więc było odłożyć do następnego dnia poszukiwanie inżyniera, który żadnym głosem nie zdradzał swej obecności.
— Milczenie Cyrusa niczego nie dowodzi — rzekł reporter — może zemdlał lub raniony i chwilowo bezprzytomny, ale nie rozpaczajmy jeszcze.
Przyszła mu myśl zapalić wielki ogień, aby służył na znak inżynierowi, ale daremnie szukali drzewa lub gałęzi — na wysepce nie było nic, prócz kamieni i piasku. Łatwo wyobrazić sobie rozpacz Naba i boleść współtowarzyszów, którzy szczerze przywiązali się do śmiałego i energicznego inżyniera; ale mimo najlepszych chęci z powodu ciemności obecnie nic dla ratowania go przedsięwziąć nie mogli. Musieli czekać jutra, a do tego czasu Cyrus Smith sam zdoła się uratować lub... zginie.
Straszne i ciężkie były do przebycia te długie godziny oczekiwania. Zimno dokuczało rozbitkom, ale nie czuli tego prawie; zapominając o sobie, myśleli tylko o ukochanym towarzyszu; nie chcieli tracić nadziei, przebiegali na wszystkie strony stromą, jałową wysepkę, powracając zawsze na jej kraniec północny, gdzie, jak mniemali, znajdowali się najbliżej miejsca smutnej katastrofy. Wołali, przysłuchiwali się, czy nie usłyszą wołania o ratunek, a krzyki ich musiały rozlegać się daleko, gdyż atmosfera uspokoiła się, i nawet szum fal morskich zaledwie słyszeć się dawał.
Raz nawet zdawało im się, że na krzyk Naba jakieś odpowiedziało echo.
— To dowodzi, że na zachód musi gdzieś niedaleko znajdować się wybrzeże — odezwał się Penkroff.
Lecz słabe to echo było jedyną na wołanie ich odpowiedzią; poczem wkoło głuche zaległo milczenie. Nareszcie noc minęła. Około piątej z rana mgła nie dozwalała jeszcze widzieć przed sobą dalej niż na dwadzieścia kroków. Nab i reporter wytężali wzrok na ocean, a marynarz i Harbert zwracali oczy ku wschodowi, chcąc dojrzeć tam wybrzeża.
— Nie można nic dojrzeć — rzekł marynarz — ale mniejsza o to, choć nie widzę, czuję, że tam jest ziemia, i jestem tego równie pewny, jak tego, żeśmy uciekli z Richmondu.
Nareszcie około wpół do siódmej, w trzy kwadranse po wschodzie słońca, mgła zaczęła stawać się coraz przezroczystszą, zgęszczała się w górze a opadała dołem, i wkrótce cała wysepka ukazała się, jakby zstąpiła z obłoków; zkolei powoli ukazało się wyraźnie morze,
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/022
Ta strona została skorygowana.