okiem niezmierzone ku wschodowi, lecz od zachodu otoczone wyniosłem, jałowem wybrzeżem.
Tam, tam jest ziemia, tam przynajmniej czasowe zbawienie. Między ich wysepką a tem wybrzeżem znajdował się kanał pół mili szeroki, w którym toczył się prąd nadzwyczaj bystry. Mimo to jeden z rozbitków, idąc jedynie za popędem serca, nie pytając o radę, nie uprzedziwszy nawet towarzyszów, odważnie rzucił się w kanał. Był to Nab, który pragnął przepłynąć ku północnej stronie wybrzeża. Daremnie Penkroff wołał, aby się zatrzymał, murzyn nie odpowiedział nawet; reporter chciał się rzucić za nim, Penkroff go powstrzymał, pytając:
— Czy chcesz przepłynąć kanał?
— Tak jest — odrzekł Gedeon Spilett.
— Zatrzymaj się więc. Rzucając się wpław do kanału, w którym prąd jest tak bystry, wszyscy możemy potonąć. O ile mi się zdaje, zbliża się odpływ morza, poczekajcie trochę, a wtedy łatwo będzie przepłynąć.
— Masz słuszność — odparł reporter — dość już, że poczciwy Nab nas opuścił. O ile można, nie rozłączajmy się z sobą.
Nab walczył dzielnie z bystrym prądem kanału, który często odrzucał go w przeciwną stronę, mimo to dzięki wytrwałym usiłowaniom powoli zbliżał się do wybrzeża. Upłynęło przeszło pół godziny, nim zdołał przepłynąć półmilową przestrzeń, dzielącą wysepkę od przeciwległej ziemi; nareszcie dostał się na wybrzeże i znikł poza wysoką skałą. Towarzysze z niewypowiedzianym niepokojem śledzili rozpaczliwe jego usiłowania, a gdy już znikł im z oczu, wlepili wzrok w tę ziemię, na której mieli szukać przytułku. Posilili się małżami, rozrzuconemi na piasku; nieszczególne to było śniadanie, ale lepszy rydz, niż nic.
Przeciwległe wybrzeże tworzyło rozległą, ostro zakończoną zatokę, przedstawiającą się dziko i od strony południowej zupełnie pozbawioną roślinności. Jednym końcem dotykała wysokich skał granitowych. Ku północy tworzyła zaokrąglone wybrzeże; od strony, gdzie grunt wznosił się wyżej, żadnego nie było drzewa, ale na prawo, z przeciwnej strony, nie brakło zieloności. Z wysepki widać było ogromne masy wielkich drzew, których końca dojrzeć nie było można. Piękna zieloność mile nęciła oko, zasmucone nagromadzeniem skał granitowych. Na drugim planie, poza wysoką płaszczyzną, w kierunku północno-wschodnim, błyszczał wierzchołek biały, na który padały jasne promienie słoneczne. Był to jakby kapelusz śnieżny, włożony na szczyt oddalonej, wysokiej góry.
Niepodobna było rozeznać, czy ziemia ta stanowiła wyspę, czy też należała do stałego lądu, lecz na sam widok tych skał, piętrzących się na lewo, geolog poznałby ich pochodzenie wulkaniczne. Gedeon Spilett, Penkroff i Harbert nie spuszczali oka z tej ziemi, na której
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/023
Ta strona została skorygowana.