jakiego gatunku należą te suche gałęzie, ale wiem o tem doskonale, że mogą stanowić dobry materjał opałowy — a to grunt dla nas.
— To go nazbierajmy — odrzekł Harbert, żwawo zabierając się do pracy.
Nie potrzebowali trudzić się odłamywaniem gałęzi, gdyż wiele ich bardzo leżało na ziemi; ułożyli już stos ogromny, gdy Harbert zwrócił uwagę towarzyszowi, że go przenieść nie zdołają.
— Na wszystko jest sposób, młodzieńcze, tylko trzeba go umieć wymyśleć; najłatwiej zaradziłby temu wóz albo statek, ale ich nie mamy.
— Ale zato mamy rzekę — odparł Harbert.
— Mądrze mówisz, mój chłopcze, niedarmo ludzie wymyślili tratwy; rzeka stanie się wygodnym traktem.
— Tak, tylko że morze zaczyna przypływać, więc trakt nasz pójdzie w przeciwnym kierunku — rzekł Harbert.
— Przypływa, to i odpłynie, musimy tylko poczekać, a odstawi nam drzewo do Kominów; tymczasem przygotujemy trochę.
Powiązawszy drzewo w wiązki łodygami suchych lian, każdy zabrał, ile mógł udźwignąć, i poniósł nad rzekę; tam także zebrali jeszcze mnóstwo leżących gałęzi i, ułożywszy stos ogromny, zaczęli pracować nad urządzeniem tratwy. Powybierali grube pniaki i te ułożywszy, powiązali lianami; tym sposobem sporządzili tratwę i zostawili ją nad wodą, a sami poszli jeszcze rozejrzeć się w miejscowości, korzystając z kilku godzin, które miały upłynąć do czasu odpływu morza.
Wszedłszy na wierzchołek skały, lekko pochylającej się ku krajowi lasu, ujrzeli niezmierzony ocean i miejsce, w którem zniknął Cyrus Smith; zaczęli rozpatrywać się, czy nie dojrzą gdzie jakiego szczątka balonu, na którym człowiek mógłby się utrzymać, ale, jak okiem dojrzeć, widzieli tylko pustynię i morze. Nawet Naba i reportera nigdzie zobaczyć nie mogli. Nie trwożyli się tem jednak, wnosząc, że zaszli dalej, niż wzrokiem zasięgnąć można.
— Przeczucie mówi mi — rzekł Harbert — że człowiek tak mądry i energiczny, jak pan Cyrus Smith, nie mógł utonąć jak pierwszy lepszy śmiertelnik; on pewnie umiał sobie radzić i dostał się na wybrzeże.
Marynarz smutnie potrząsł głową; nie spodziewał się już zobaczyć inżyniera; lecz nie chcąc odbierać nadziei Harbertowi, odpowiedział:
— Zapewne, zapewne, potrafi on dać sobie radę.
— Może już niezadługo wszyscy trzej powrócą.
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/027
Ta strona została skorygowana.