Tam marynarz odłamał dwie ogromne gałęzie i porobił z nich wielkie kije, a Harbert zaostrzył je na skalę[1], poczem zapuścili się w wysoką trawę i szli wybrzeżem ponad rzeką. Ku południo-zachodowi koryto rzeki znacznie się zwężało, a brzegi pokryte były drzewami; obawiając się zabłądzenia, postanowili iść z biegiem rzeki, ale była to dość trudna przeprawa. Zagradzały im drogę wątłe i giętkie gałęzie, spuszczające się aż ponad wodę, to znów liany i ciernie, które kijami rozrywać musieli. Harbert zwinny i lekki wybiegał często naprzód i znikał w zaroślach, ale marynarz przywoływał go natychmiast, zalecając, aby się nie oddalał.
Tak w lesie, jak i na całem wybrzeżu, nigdzie nie znaleźli śladu stopy ludzkiej, ale zato liczne dawniejsze i świeże ślady najrozmaitszych zwierząt czworonożnych; z tych niektóre należały widocznie do wielkich i dzikich. Marynarz uważnie rozglądał się wokoło, ale nigdzie nie dostrzegł ani znaku cięcia siekierą na drzewach, ani resztek wygasłego ognia. Słowem, nic nie zdradzało obecności człowieka, co raczej go pocieszało, niż zasmucało, gdyż wiedział, że na tym kawałku ziemi, zabłąkanym wśród oceanu Spokojnego, spotkanie się z dzikimi wcale nie było pożądane dla kilku bezbronnych rozbitków.
Szli milcząc i bardzo powoli, gdyż coraz większe trudności napotykali na drodze. Godzina upłynęła, uszli zaledwie milę i dotąd nic upolować nie mogli. Wprawdzie tu i ówdzie ptaki świergotały, ale latały tak wysoko ponad drzewami, jakby tajemny instynkt kazał im stronić od ludzi. W błotnistej części lasu Harbert spostrzegł ptaka z ostrym i długim dziobem, podobnego do zimorodka; różnił się jednak upierzeniem; pióra jego błyszczały metalicznym blaskiem.
— Zdaje mi się, że to żakamar (jacamar) — rzekł Harbert, próbując zbliżyć się do ptaka i stając w pewnej odległości.
— Dobrze byłoby przekonać się, jak on smakuje — rzekł marynarz — tylko nie wiem, czy zezwoli nam zabić się i upiec.
W tejże chwili kamień, zręcznie i trafnie rzucony przez Harberta, ugodził ptaka w skrzydło, ale widać uderzenie było za słabe, gdyż żakamar zerwał się i odleciał.
— Ach! jakżem niezgrabny! — zawołał młodzieniec.
— Eh! niekoniecznie, mój chłopcze, i najlepszy strzelec chybia czasem. Ale nie smuć się: co się odwlecze — to nie uciecze.
Im dalej zapuszczali się w głąb lasu, tem wspanialsze i rozłożystsze napotykali drzewa. Niestety, żadne nie rodziło zdatnych do jedzenia owoców. Penkroff upatrywał daremnie tych pięknych palm, które doskonale zużytkować można w potrzebach domowych, ale las ten składał się wyłącznie z drzew iglastych, a głównie z deodarów, tak zwanych „douglasów”, podobnych do rosnących na brze-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – skale.