gach północno-zachodniej Ameryki, i przepysznych sosen, mających po sto pięćdziesiąt stóp wysokości.
W tej chwili stado ptaszków, ślicznie ubarwionych, z długiemi, puszystemi ogonami, zerwało się z pomiędzy gałęzi, gubiąc swe słabo osadzone piórka, które puchem grunt zasłały. Harbert podniósł kilka piórek i, przypatrzywszy się im, rzekł:
— Są to ptaki, zwane „kuruku”.
— Wolałbym, żeby to był cietrzew albo kura afrykańska, ale zresztą mniejsza o to, jeśli i te jakieś kukuryku dobre są do jedzenia — odrzekł Penkroff.
— Są bardzo smaczne, a mięso ich jest bardzo delikatne. O ile mi się zdaje, łatwo nam się uda zbliżyć do nich i zabić kilka przy pomocy kija.
Obaj ostrożnie posuwali się pochyleni aż do drzewa, na którego niższych gałęziach rozsiadły się małe ptaszęta, oczekując na przelatujące owady, któremi się żywiły.
Wtem nasi myśliwi wyprostowali się szybko i, zręcznie wywijając kijami, zmiatali całe szeregi biednych ptasząt, które, znienacka napadnięte, nie myślały o ucieczce i pozwalały się zabijać. Już kilkadziesiąt leżało na ziemi, zanim reszta zdobyła się na ucieczkę.
— To mi się podoba! — zawołał Penkroff — to właśnie zwierzyna jakby dla nas stworzona; możnaby je chwytać ręką.
Ponawlekali zabite ptaszki na giętką gałązkę, niby skowronki na sznurek, i w dalszą udali się drogę. Spostrzegli, że koryto rzeki zaczynało się wyginać i zwracać ku południowi, lecz zakręt musiał być nieznaczny, gdyż zapewne źródło rzeki znajdowało się w górach i tam zasilało się topniejącym śniegiem, pokrywającym szczyt środkowy.
Głównym celem tej wycieczki było zaopatrzenie się w zwierzynę, to też nie ustawali w poszukiwaniach. Marynarz mruczał i, prawdę mówiąc, zaklął niekiedy, ilekroć zwierzę, którego nawet rozpoznać nie miał czasu, uciekało i kryło się w wielkich trawach.
— Ach! żebym choć nóż albo Topa miał z sobą!... ale wierny pies zapewne zginął razem z panem.
Około trzeciej po południu nowe stada ptactwa zaczęły zjawiać się na niektórych drzewach i, siadając na najwyższych gałęziach, ogryzały ich aromatyczne owoce. Nagle odgłos trąb rozległ się po lesie; dźwięki te wydawało ptactwo z rodzaju kur, które w Stanach Zjednoczonych nazywają tetrasami (cietrzewie). Wkrótce ukazało się kilka par z upierzeniem płowo-brunatnem, z ciemno-brunatnemi ogonami. Penkroff pragnął koniecznie schwytać choćby jednego z tych ptaków, tak dużych jak kura, których mięso jest bardzo smaczne; trudne to było jednak zadanie, gdyż nie dały się podejść. Po wielu bezowocnych usiłowaniach, które daremnie płoszyły cietrzewie, marynarz rzekł do towarzysza:
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/037
Ta strona została skorygowana.