Ciemność zalegała dokoła; morze, niebo, ziemia w jedną czarną stopiły się całość, w całej atmosferze nie widać było najmniejszego atomu rozprószonego światła. Przez kilka minut stali, miotani gwałtownym wichrem, deszcz lał na nich strumieniem, piasek zasypywał oczy.
Tak, było to szczekanie Topa; ale czy z kim, czy sam tylko wracał? Zdaje się, że gdyby szedł za Nabem, już dawno byliby wpadli do Kominów.
Nie mogli się słyszeć, to też marynarz ścisnął tylko dłonie towarzyszów, jakby im mówił: czekajcie! Powrócił do Kominów, skąd wyszedł za chwilę, trzymając w ręku pęk zapalonego łuczywa. Bujał niem w powietrzu i świstał, jak mógł, najgłośniej. W tejże chwili dało się słyszeć bliższe i głośniejsze szczekanie, i, jakby tylko oczekując tego znaku, pies wpadł gwałtownie do korytarza. Penkroff, Harbert i Gedeon Spilett pobiegli za nim, jak mogli najprędzej. Marynarz dorzucił na ogień garść łuczywa, jasny płomień wystrzelił wgórę i oświetlił korytarz.
— Top! Top! — krzyknął Harbert.
Rzeczywiście był to Top, ulubiony pies inżyniera Cyrusa Smitha; ale był tylko sam, nie towarzyszył mu ani pan jego, ani Nab.
Jakimże sposobem instynkt jego doprowadził go do Kominów, których nie znał wcale, i to jeszcze wśród nocy i takiej burzy?! Drugi fakt dziwniejszy jeszcze — Top nie był ani zbiedzony, ani nawet zabłocony.
Harbert przyciągnął go i łeb jego położył na swoich kolanach, głaszcząc i pieszcząc; pies radośnie ocierał się o niego.
— Skoro pies powrócił, znajdziemy i jego pana — rzekł uradowany reporter.
— Daj to Boże! — odrzekł Harbert. — Chodźmy szukać pana inżyniera, pies nas zaprowadzi.
— Chodźmy! — odrzekł marynarz i reporter.
Penkroff zgarnął starannie węgle w ognisku i ułożył pod popiołem kilka nowych kawałków drzewa, aby zastali ogień za powrotem. Następnie zabrał resztki wieczerzy, i wszyscy wyszli z Kominów, idąc za Topem, który wyraźnie dawał im do zrozumienia, że ich poprowadzi.
Burza szalała wściekle; zdawało się, że dochodzi największej gwałtowności. Był to nów księżyca; blade promienie jego nie przebijały z poza chmur, zatem bardzo było trudno pociemku iść w prostej linji. Postanowili spuścić się na instynkt Topa.
Najpierw tedy szedł pies, potem Harbert i Gedeon Spilett a Penkroff zamykał pochód. Mówić było niepodobna; deszcz nie był ulewny, gdyż wir huraganu rozpylał go prawie, ale burza ryczała zawzięcie. Szczęściem jedna okoliczność sprzyjała pochodowi rozbitków; wiatr dął od południo-wschodu, a więc popychał ich naprzód;
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/043
Ta strona została skorygowana.