kamień, że zabił jednego z tych ptaków, co ucieszyło bardzo Penkroffa, którego apetyt zaostrzyło świeże powietrze.
Wyszedłszy z lasku, musieli iść pod górę przynajmniej sto stóp po nadzwyczaj stromej pochyłości, podsadzając się wzajemnie, i tym sposobem dostali się na wyższą kondygnację, gdzie znów zwrócili się na wschód. Nakładając nieraz znacznie drogi, aby znaleźć mniej niebezpieczne miejsca, pięli się wciąż wgórę po nader przykrej pochyłości. Nab i Harbert szli naprzód, za nimi Cyrus i reporter, a Penkroff na końcu. Zwierzęta, przebywające na tych wyżynach — a ślady ich spotykano wszędzie — mogły być tylko jakimś gatunkiem dzikich kóz, żyjących zawsze w górach. Zobaczono ich kilka skaczących po górach, i Penkroff zawołał:
— Barany!
Wszyscy zatrzymali się o pięćdziesiąt mniej więcej kroków od małego stada dość dużych zwierząt o silnych, wtył zagiętych rogach, spłaszczonych w końcu, z długą i miękką wełną płowego koloru.
Nie były to jednak zwyczajne barany, lecz zwierzęta, żyjące w górach sfer umiarkowanych, które Harbert nazwał muflonami.
— Czy można z nich robić kotlety i pieczenie? — zapytał marynarz.
— Oczywiście — odpowiedział Harbert.
— No, to są poprostu baranami — rzekł Penkroff.
Muflony stały nieruchomo wśród odłamów bazaltu, przyglądając się tak ciekawie podróżnym, że znać było, iż po raz pierwszy widzą ludzi; potem, jakby nagła wzbudziła się w nich obawa, uciekły szybko, skacząc po skałach.
— Do widzenia! — zawołał Penkroff, tak komicznym tonem, że Cyrus, Gedeon, Harbert i Nab nie mogli wstrzymać się od śmiechu.
Poszli dalej. Na niektórych pochyłościach dostrzegli ślady lawy, dziwacznie porysowanej. Małe, wygasłe wulkany zagradzały im niekiedy drogę, i musieli obchodzić naokoło.
W miarę, jak zbliżali się do płaszczyzny, stanowiącej szczyt niższego stożka, coraz to większe musieli przezwyciężać trudności. Około czwartej minęli już pas, na którym rosły jeszcze drzewa; obecnie spotykali już tylko czasami karłowate i pokrzywione sosny, które jednak musiały być bardzo odporne, skoro mogły oprzeć się wiatrom, wiejącym na tak znacznej wysokości. Szczęściem dla naszych podróżnych czas był piękny i spokojny, gdyż wiatr, wiejący na wysokości trzech tysięcy stóp nad powierzchnią morza, byłby dla nich bardzo dokuczliwy. Niebo było pogodne i powietrze przejrzyste; słońca już nie widzieli, gdyż skryło się za wyższym stożkiem, który zasłaniał widnokrąg od zachodu, a cień jego olbrzymi dosięgał aż do wybrzeża, przedłużając się jeszcze w miarę, jak słońce pochylało się do zachodu. Leciuchne jak mgła chmurki zaczęły pokazywać się na wschodzie, za-
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/062
Ta strona została przepisana.