wzrastającej ciemności, bez wahania zapuścili się z Harbertem w tę rozpadlinę. Szczyt stożka wznosił się na tysiąc stóp nad ich głowami.
Co do głównego wulkanu, nie można było wątpić, że już wygasł zupełnie: najlżejszy nawet dymek nie wydobywał się z niego, żaden huk, żaden szmer nie wychodził z głębi tej bezdennej studni, dosięgającej być może aż do wnętrza ziemi. W powietrzu nie dawał się uczuwać najlżejszy zapach siarki. Był to wulkan nie uśpiony tylko, ale zupełnie zamarły.
W miarę, jak Cyrus i Harbert postępowali wgórę, otwór krateru zdawał rozszerzać się nad ich głowami, i można powiedzieć, że za każdym krokiem nowe gwiazdy ukazywały się ich oczom.
O godzinie szóstej inżynier i Harbert stanęli wreszcie na szczycie stożka. Było już tak ciemno, że nie można było objąć okiem dwugłowej przestrzeni i niepodobna było przekonać się, czy morze otaczało dokoła tę nieznaną ziemię, czy też od zachodu łączyła się ona z jakimś lądem oceanu Spokojnego. Ku zachodowi ciemna smuga, wyraźnie zarysowana na widnokręgu, powiększała jeszcze ciemności, i najbystrzejsze oko nie zdołałoby dostrzec niczego w tym kierunku.
Wkrótce atoli w jednym punkcie widnokręgu ukazało się nagle mdłe światełko, zsuwające się powoli, w miarę jak ciemna chmura podnosiła się ku zenitowi.
Był to sierp księżyca na nowiu, już zachodzącego, lecz światło jego oświetliło o tyle widnokrąg w tej stronie, że inżynier widział przez chwilę księżyc, odbijający się w przezroczu wody. Pochwycił rękę Harberta i rzekł poważnym głosem:
— Wyspa!
W tej samej chwili księżyc ukrył się zupełnie.
W pół godziny później Cyrus Smith i Harbert wrócili do towarzyszów. Inżynier uwiadomił ich, że znajdują się na wyspie i że nazajutrz obmyślą, co dalej czynić wypada. Każdy ułożył się do spoczynku, jak mógł najwygodniej, i „wyspiarze” zasnęli głęboko, otoczeni bazaltowemi skałami, na wysokości dwóch tysięcy pięciuset stóp nad powierzchnią morza.