— W takim razie pozostaw go tak, jak jest, tylko nakręcaj regularnie; może nam się to przydać.
— Nie pojmuję naco — pomyślał Penkroff.
Śniadanie spożyto z takim apetytem, że nie pozostało już nic ze zwierzyny, ani też orzechów, lecz Penkroff nie troszczył się o to wiele, gdyż sądził, że w drodze uda im się coś upolować przy pomocy Topa, który teraz bardzo małą otrzymał porcję i podniecony głodem potrafi wyszukać jakiego zwierza w zaroślach u stóp góry. Prócz tego marynarz zamierzał prosić inżyniera, aby dostarczył prochu i parę dubeltówek, i był przekonany, że otrzyma to z największą łatwością, bo wszakże już pan Smith potrafił promieniem słońca zapalić ognisko.
Po śniadaniu Cyrus Smith zaproponował, aby inną drogą wracać do Kominów. Pragnął poznać jezioro Granta, przedstawiające się tak pięknie wśród pysznych drzew, otaczających go wkoło; zeszli więc na pasmo niższych, poprzecznie ciągnących się gór, służących stożkom za podstawę, wśród których prawdopodobnie brał początek strumień, zasilający jezioro. Koloniści uradzili, rozmawiając, że choć niema konieczności, aby wszyscy szli razem, jednak lepiej, gdy jedni od drugich nie będą oddalali się zbytecznie. Prawdopodobnie w tych gęstych lasach musiały znajdować się dzikie zwierzęta; sama roztropność nakazywała zachować ostrożność. Najczęściej Penkroff, Harbert i Nab szli naprzód, a przed nimi biegł Top, zaglądając w każdy zakątek. Inżynier i reporter szli obok siebie. Gedeon Spilett trzymał w ręku notatnik, aby zapisać natychmiast każde ważniejsze odkrycie lub zdarzenie. Cyrus Smith, milcząc, spoglądał wkoło i niekiedy zbaczał trochę z drogi, aby drobny przedmiot podnieść z ziemi, przyjrzeć mu się i, nie mówiąc ani słowa, schować do kieszeni.
— Co on u licha zbiera tak starannie? — powtarzał Penkroff. — Patrzę i patrzę, a nie widzę nic takiego, po co wartoby się schylić.
Około godziny dziesiątej koloniści dochodzili już do podnóża góry Franklina, gdzie spotykali tylko krzaki i zaledwie gdzie niegdzie drzewa.
Cyrus Smith sądził, że bez żadnego wypadku dojdą do strumienia, który, jak mniemał, musiał płynąć pod drzewami przy końcu doliny. Wtem zobaczył Harberta, powracającego śpiesznie, a jednocześnie Nab i marynarz skryli się za skałami.
— Cóż się to stało, Harbercie? — zapytał reporter.
— Dym — odpowiedział Harbert — zobaczyliśmy dym, wychodzący z pomiędzy skał o jakie sto kroków przed nami.
— Co! mielibyśmy znaleźć tu ludzi?! — zawołał reporter.
— Nie pokazujmy się, dopóki nie będziemy wiedzieli, z kim mamy do czynienia — odpowiedział Cyrus. — Więcej obawiam się,
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/073
Ta strona została przepisana.