Jednocześnie pierwszy raz promienie światła dziennego wdarły się do groty, która w tej chwili wydała się kolonistom jakimś zaczarowanym pałacem. Jeżeli część jej na lewo nie miała więcej nad dwadzieścia stóp wysokości i szerokości, na sto stóp długości, to na prawo rozmiary jej były ogromne a zaokrąglone sklepienie wznosiło się wyżej niż ośmdziesiąt stóp. Sklepienie to, oparte, w niższych, bocznych swych częściach na granitowych filarach, jak nawa kościoła, tworzyło to łuki, to arkady, niknące wśród dziwacznych ozdób i obłąków, wyrzeźbionych ręką przyrody, i przedstawiało w malowniczem połączeniu próbki architektury bizantyńskiej, romańskiej i gotyckiej. A jednak było to dzieło samej tylko natury; ona to w tym granicie wykuła tę czarodziejską Alhambrę!
Koloniści stali zdumieni i zachwyceni. Tam, gdzie spodziewali się zastać ciasną jaskinię, znaleźli jakiś czarodziejski pałac. Nab odkrył głowę, jakby nagle został przeniesiony do świątyni!
Ze wszystkich ust wyrwały się okrzyki zachwytu, które echo powtarzało na wszystkie strony.
— Ach! przyjaciele moi — rzekł Cyrus — skoro oświetlimy dostatecznie to podziemie, gdy podzielimy tę część po lewej ręce na pokoje, składy i kuchnię, pozostanie nam jeszcze w całości ta pyszna grota, którą przeznaczymy na zbiory osobliwości i ogólne zebrania.
— A nazwiemy ją?... — zapytał Harbert.
— Granitowym pałacem — odpowiedział Cyrus.
Towarzysze jego z zadowoleniem przyjęli tę nazwę.
Pochodnie już się prawie dopalały, a ponieważ byłoby niebezpiecznie wracać pociemku przez wąski i spadzisty korytarz, postanowiono wyjść z jaskini i zaraz nazajutrz rozpocząć prace około urządzenia nowego mieszkania.
Przed odejściem Cyrus raz jeszcze pochylił się nad otworem studni i przysłuchiwał się uważnie. Cicho tu było, nie dochodził nawet szum bałwanów morskich, których jednak huk w czasie burzy dolatywać tu musiał. Rzucono jeszcze jedną gałąź zapaloną, lecz znowu jak pierwej zobaczono tylko prostopadłe ściany. Jeżeliby więc nawet jaki potwór morski pozostał tu chwilowo po nagłym odpływie wody, to widocznie zdołał już przez ten otwór schronić się do morza, zanim oni weszli do jaskini.
Inżynier jednak stał nad studnią zamyślony; słuchał i z natężeniem wpatrywał się w jej otwór.
Wkońcu marynarz zbliżył się do niego i rzekł, trącając go w ramię:
— Panie Cyrusie!
— Czego chcesz, przyjacielu? — zapytał inżynier, jakby przebudzony ze snu.
— Pochodnie niezadługo zgasną.
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/104
Ta strona została przepisana.