dzieścia do dwudziestu pięciu stóp długości, jeden na płaszczyźnie, drugi na wybrzeżu. Za materjał służyły drzewa, nieco ociosane siekierą. W kilka dni mosty były skończone.
Korzystając z tego, Nab i Penkroff udali się zaraz do ławy ostryg, którą wynaleźli na piaszczystych wzgórzach nadmorskich. Mieli teraz rodzaj wozu i przyciągnęli na nim kilka tysięcy ostryg, które bardzo prędko zaklimatyzowały się pośród skał, roztaczających się przy ujściu Mercy. Mięczaki te były wyborne, i koloniści niemal codziennie się niemi raczyli.
Jak widzimy, wyspa Lincolna mogła zaopatrzyć we wszystko prawie kolonistów, choć dotąd zaledwie jedną jej część poznali. — Nadto należało przypuszczać, że, gdy ją zwiedzą i zbadają w całej rozciągłości, a szczególniej część lesistą od rzeki Mercy aż do przylądka Gadu, nowe jeszcze odkryją zasoby i skarby.
Tak więc nie brakło im pożywienia mięsnego i roślinnego; z drzewiastych korzeni trzcinopalmy, zwanej smoczą, wyrabiali bardzo smaczny, kwaskowaty napój, zastępujący piwo; mieli nawet cukier, nie z trzciny, ani z buraków, lecz z soku, który wydziela z siebie drzewo, klon cukrowy (acer saccarinum), należące do rodziny klonowatych, udające się w strefach umiarkowanych, a bardzo obficie rosnące na wyspie Lincolna; dobrą herbatę mieli z ziół, rosnących w królikarni; soli im nie brakowało... Ale nie mieli chleba.
Może uda im się później zastąpić chleb czemś odpowiedniem, mączką z sagowca lub z drzewa chlebowego; może drzewa te znajdują się w lesie południowym, ale dotąd ich nie znaleziono.
Pod tym względem Opatrzność bezpośrednio przyszła w pomoc kolonistom, wprawdzie w nader maluczkich rozmiarach, ale bądź co bądź, pomimo całego rozumu i nauki, inżynier nie zdołałby wytworzyć tego, co pewnego razu znalazł przypadkiem w kieszeni Harbert, naprawiając podszewkę kamizelki.
Dnia tego deszcz lał ulewny, koloniści siedzieli razem w wielkim salonie Granitowego pałacu, gdy nagle Harbert zawołał:
— Patrz pan, panie Cyrusie, ziarnko zboża!
I pokazał towarzyszom jedno, jedyne ziarnko zboża, które przypadkiem z dziurawej kieszeni dostało się za podszewkę.
Podczas pobytu swego w Richmond, Harbert miał zwyczaj nosić w kieszeni zboże, które rzucał kilku gołębiom, jakie podarował mu Penkroff. Jedno zabłąkało się za podszewkę.
— Ziarnko zboża! — zawołał żywo inżynier.
— Tak, panie Cyrusie, ale jedno tylko.
— To mi dopiero — zawołał Penkroff — jest o czem mówić, mój chłopcze; na cóż nam się przyda jedno ziarnko!
— Będziemy z niego mieli chleb! — rzekł inżynier.
— Chleb, ciasta, sucharki — odparł marynarz — a wszystko
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/113
Ta strona została przepisana.