by, jak zamierzali, zbudowali byli dom z cegły i drzewa, pewnie nie oparłby się wściekłości rozszalałej burzy. Kominy także pewno zalewały rozhukane bałwany morskie. Pałac zaś Granitowy nie lękał się ani burzy, ani wody, ani żadnych zmian powietrza.
Podczas tego kilkudniowego aresztu koloniści nie próżnowali. Mieli dużo porzniętych desek, to też uzupełniali umeblowanie swego apartamentu, wyrabiając stoły i krzesła. Nab i Penkroff tak byli z nich zadowoleni, że nie zamieniliby ich na najcudniejsze meble z drzewa różanego.
Następnie ze stolarzy zamienili się na koszykarzy, i nowe to rzemiosło wcale dobrze im się wiodło. W północnej części jeziora odkryli wielką ilość czerwonej trzciny. Przed porą deszczową Harbert i Penkroff znaczne jej nagromadzili zapasy do późniejszego użytku. Pierwsze próby nie były udatne, ale dzięki zręczności i pojętności robotników niebawem znaczne w koszykarskiej robocie poczynili postępy. Poprawiali robotę i pomagali sobie wzajemnie, przypominali niegdyś widziane wzory, współzawodniczyli ze sobą, dość, że wyrabiali wcale dobre koszałki i koszyki, które zwiększyły ich gospodarski inwentarz.
W ostatnim tygodniu sierpnia czas zmienił się raz jeszcze; temperatura trochę się obniżyła, burza uspokoiła, i kolonici mogli wyjść z mieszkania, śnieg na dwie stopy wysokości pokrywał ziemię, lecz był tak twardy, że wygodnie stąpać po nim było można. Udali się na płaszczyznę Pięknego Widoku.
Jakaż to zmiana zaszła wokoło! Te lasy, które jeszcze za ostatniej ich bytności zieleniły się tak pięknie, szczególnie w części, zarosłej drzewami iglastemi, teraz smutną wraz z całą otaczającą przyrodą raziły jednostajnością. Wszystko teraz było białe od wierzchołka góry Franklina do krańców widnokręgu; lasy, łąki, jezioro, rzeka, wybrzeża. Wody Mercy toczyły się pod lodowem sklepieniem, które za każdym przypływem i odpływem z wielkim pękało hukiem. Liczne stada ptactwa latały nad zamarzłą powierzchnią jeziora: kaczki, bekasy, nurki i inne im pokrewne, których tysiące naliczyćby można. Zwrócili wzrok ku lasowi, lecz pokrywał go ogromny całun śnieżny. Nie mogli dopatrzeć, jakie w nim szkody zrządził huragan.
Gedeon, Penkroff i Harbert poszli obejrzeć pułapki, które urządzili przed spadnięciem śniegu. Śnieg przysypał je tak grubo, że trudno było trafić do nich, i musieli bardzo ostrożnie postępować, aby, jak to mówią, nie wpaść we własne dołki. Nareszcie udało im się odszukać je: były nienaruszone, choć dokoła liczne znać było ślady. Wnosząc z tych śladów, Harbert rzekł, że muszą znajdować się na wyspie dzikie, drapieżne zwierzęta, co potwierdzało dawniejsze przypuszczenie inżyniera. Zapewne zwierzęta te przebywały zwykle w gęstych lasach Far-Westu i tylko zniewolone głodem zapuszczały się aż na płaszczyznę Pięknego widoku a może też zwąchały niespodziewanych gości z Granitowego pałacu.
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/123
Ta strona została przepisana.