dzione, że obecność eukaliptusów zobojętnia szkodliwe wyziewy. Sadzono już te drzewa w pewnych niezdrowych okolicach południowej Europy i północnej Ameryki i po pewnym przeciągu czasu stan zdrowia mieszkańców polepszył się widocznie. Zimnica jest nieznana w krajach, posiadających lasy eukaliptusów; jest to fakt, nie podlegający wątpliwości i nader szczęśliwy dla nas, mieszkańców wyspy Lincolna.
— A! jakaż to błogosławiona wyspa! Niczego na niej nie brakuje... wyjąwszy...
— Bądź cierpliwym, Penkroffie, i to znajdzie się kiedyś — odpowiedział inżynier. — Teraz wsiądźmy do łodzi i płyńmy dalej, dopóki tylko rzeka będzie mogła unieść nas i łódkę.
Płynęli jeszcze parę mil pod cieniem eukaliptusów, pokrywających z obu stron rzeki okiem nieprzejrzaną przestrzeń. Wodne rośliny, a miejscami i skały zagradzały im teraz drogę i utrudniały żeglugę; nadto woda coraz była płytsza. Penkroff oznajmił, że lada chwila łódź nie będzie mogła posuwać się dalej. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Cyrus Smith, widząc, że niepodobna im będzie stanąć tego samego dnia na zachodnim brzegu wyspy, postanowił zatrzymać się na noc w miejscu, gdzie brak wody uniemożebni żeglugę.
Łódka płynęła ciągle pomiędzy ścianami lasu, który znów powoli stawał się coraz gęstszy i więcej ożywiony, gdyż dostrzegano w nim zdala gromady małp; a wkrótce kilka tych zwierząt zatrzymało się niedaleko od łódki i przyglądało się podróżnym, nie okazując najmniejszego przestrachu. Można było zastrzelić je z największą łatwością i Penkroff byłby to niewątpliwie uczynił, gdyby Cyrus nie sprzeciwił się tej niepotrzebnej rzezi, przedkładając, że sama ostrożność nie pozwala zaczepiać tak silnych i zwinnych małp, które rozgniewane mogłyby stać się niebezpieczne.
Marynarz oceniał małpy tylko pod względem gastronomicznym, a mięso ich uważane jest za wyborne.
Łódź posuwała się coraz powolniej, gdyż co chwila musiała omijać skały lub przedzierać się między wodnemi roślinami.
— Panie Cyrusie, za kilkanaście minut najdalej będziemy zmuszeni zatrzymać się — rzekł marynarz.
— A więc zatrzymamy się i urządzimy na noc obozowisko.
Wkrótce potem łódka zaczęła ocierać się o kamieniste dno rzeki, której szerokość w tem miejscu wynosiła zaledwie dwadzieścia stóp. Gałęzie drzew okrywały jej łożysko, tworząc zielone sklepienie tak gęste, że prawie nie przepuszczało promieni słonecznych. Silny szum spadającej wody zapowiadał, że o jakie kilkaset kroków dalej, w górze rzeki, musi być wodospad, który też ujrzeli między drzewami, gdy dopłynęli do ostatniego zakrętu Mercy.
W kilka minut później przywiązano łódkę do drzewa.
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/140
Ta strona została przepisana.