stóp szeroki, którego wody toczyły się szybko i z głośnym szumem po spadzistem i zasłanem skałami łożysku. Woda była głęboka i czysta, lecz spuszczona na nią łódka rozstrzaskałaby się wkrótce o skały.
— Droga przecięta! — zawołał Nab. — Musimy szukać innej.
— Poco? Wszakże możemy ją wpław przebyć.
— I to niepotrzebne — rzekł inżynier. — Strumień ten widocznie dąży do morza, idźmy więc ciągle jego brzegiem, a pewny jestem, że wkrótce wyprowadzi nas na wybrzeże. Ruszajmy!
— Zatrzymajmy się jeszcze trochę! — zawołał Penkroff.
— Dlaczego? — zapytał reporter.
— Polowanie wzbronione, lecz sądzę, że rybołóstwu oddawać się wolno — rzekł marynarz — zwłaszcza gdy idzie o smaczne śniadanie.
Rzekłszy to, położył się nad brzegiem, zanurzył ręce w wodzie i zaczął śpiesznie wyrzucać na trawę wielkie raki, których mnóstwo ukrywało się między skałami.
— Wybornie! — zawołał Nab i pośpieszył z pomocą przyjacielowi.
Nim upłynęło pięć minut, napełniono cały koszyk najpiękniejszemi rakami.
Droga nad brzegiem nowoodkrytego strumienia była mniej utrudzająca, i koloniści mogli przyśpieszyć kroku. Nic dotąd nie zwiastowało obecności człowieka, tylko gdzie niegdzie spotykali ślady wielkich zwierząt, przychodzących tu zapewne gasić pragnienie.
Cyrus zwracał baczną uwagę na wartki prąd wody, dążącej ku morzu, i zaczął przypuszczać, że do zachodniego wybrzeża musi być znacznie dalej, niż sądził. Był to właśnie czas przypływu morza, który powinien cofnąć wstecz bieg rzeki, gdyby do jej ujścia nie było więcej nad kilka mil. Otóż tego nie było; woda toczyła się ciągle ku morzu. Zdziwiony tem inżynier spoglądał na busolę, aby się przekonać, czy zakręt rzeki nie cofa ich napowrót ku środkowi wyspy.
Łożysko rzeki rozszerzało się powoli, a jednocześnie bieg wody stawał się spokojniejszym. Drzewa po obu brzegach rosły tak gęsto, że trudno było coś dojrzeć; widać jednak brzegi nie musiały być zamieszkane, bo Top biegł spokojnie.
O wpół do jedenastej Harbert, który szedł żwawo, wyprzedzając towarzyszów, zatrzymał się nagle i zawołał:
— Morze!
W kilka minut później podróżni stali już na skraju lasu i mogli objąć wzrokiem zachodnie wybrzeże wyspy, całkiem odmienne od tego, na które los ich wyrzucił. Nie było tu już ani ścian granitowych, ani skał, sterczących nad powierzchnią morza, ani nawet piaskiem usłanej płaszczyzny; las pokrywał całe wybrzeże, wyniesione
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/142
Ta strona została przepisana.