— Skoro mogła pozostać przy źródłach Mercy na jeden dzień, to i przez dwa nic jej się nie stanie. Dotychczas nie przekonaliśmy się jeszcze, aby złodzieje znajdowali się na naszej wyspie.
— A czy zapomniałeś o żółwiu? — zapytał marynarz. — Przyznam się, że ten wypadek budzi we mnie pewne podejrzenia.
— Wszakże wiesz, że to morze uniosło go z sobą.
— Kto wie? — rzekł cicho inżynier.
Koloniści szybko przebyli pięć mil drogi, lecz, pomimo starannych poszukiwań, nie znaleźli nigdzie najlżejszego śladu rozbicia, ani też obecności człowieka. Gdy wreszcie stanęli przy zatoce, mogli już objąć wzrokiem całe południowe pobrzeże wyspy, zakończone o dwadzieścia pięć mil dalej przylądkiem, zaledwie widocznym wśród mgły porannej. Od miejsca, w którem stali, aż do głębi zatoki ciągnęła się szeroka i równa piaszczysta wydma, zakończona laskiem; poza nią brzegi były nierówne, postrzępione, najeżone skałami, sięgającemi aż w morze.
— Każdy okręt, zagnany w te strony, musiałby zginąć — rzekł Penkroff.
— W każdym razie musiałyby zostać przynajmniej szczątki z rozbitego statku — powiedział reporter.
— Pomiędzy skałami, lecz nie na piasku.
— Dlaczego?
— Bo piaski stokroć niebezpieczniejsze od skał; pochłaniają wszystko, co na nie padnie. Dosyć kilku dni, aby pudło okrętu znacznych rozmiarów znikło w nich bez śladu.
— Więc utrzymujesz, Penkroffie — odezwał się inżynier — że te ławy piasku mogłyby pochłonąć cały statek?
— Tak, panie Smith, ale nawet w takim razie byłoby rzeczą zadziwiającą, aby morze nie wyrzuciło na brzegi kawałków masztów lub innych szczątków.
— Szukajmy zatem — rzekł Cyrus.
O godzinie pierwszej koloniści stanęli nad zatoką. Czas było pomyśleć o posiłku.
Odtąd wybrzeże coraz dzikszą przybierało postać, brzegi jego, dziwacznie powykrawane, jeżyły się ostremi skałami, z których niższe w czasie przypływu morza ukrywały się pod wodą. Od tego punktu aż do przylądka ciągnął się wąski pas piaszczystej płaszczyzny między skałami i lasem.
Po krótkim spoczynku ruszyli w dalszą drogę, lecz i teraz pomimo starannych poszukiwań nic znaleźli żadnych śladów rozbicia, chociaż Penkroff i Nab zapuszczali się nawet między skały.
O godzinie trzeciej doszli do wąskiej przystani, tworzącej mały port naturalny, niewidzialny od strony morza, gdyż jedyny do niego przystęp stanowił wąski przesmyk między skałami. Z głębi tej przystani można było dostać się na ląd przez wąskie przejście między
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/146
Ta strona została przepisana.