— To mój uczeń — mówił wówczas Nab — który dorówna mi wkrótce.
— Ba! on już przewyższa cię teraz, Nabie — odpowiadał, śmiejąc się, marynarz — bo ty mówisz, a on milczy.
Łatwo się domyśleć, że Jow coraz większej nabywał wprawy: trzepał suknie, obracał rożen, zamiatał pokoje, usługiwał do stołu, przynosił i układał drzewo, wreszcie, co najwięcej cieszyło Penkroffa, nie położył się spać, dopóki nie otulił się w łóżku prześcieradłem zacnego marynarza.
Wszyscy koloniści wybornem cieszyli się zdrowiem. Pędząc życie na wolnem powietrzu, w klimacie umiarkowanym i zdrowym, zajęci pracą fizyczną i umysłową, mogli nie lękać się żadnej choroby. Harbert urósł o dwa cale w przeciągu tego roku, twarz jego zaczęła nabierać męskiego wyrazu, i wszystko zapowiadało, że chłopiec rozwinie się korzystnie, tak pod względem fizycznym, jak i moralnym. Korzystając chciwie z każdej chwili, wolnej od ręcznej pracy, czytywał książki, znalezione w skrzyni, a oprócz nauki praktycznej, wynikającej z codziennych jego zatrudnień, miał jeszcze gorliwych nauczycieli w Cyrusie do nauk ścisłych, w reporterze do języków.
Inżynier pragnął przekazać całą swą wiedzę Harbertowi: uczył go zarówno przykładami, jak słowami, a młody chłopiec umiał korzystać z nauk zacnego nauczyciela.
— W razie mej śmierci — myślał nieraz Cyrus — on mnie zastąpić potrafi.
Około tego czasu w stajni przybyła mała onaga, a w owczarni kilkanaście jagniątek. Spróbowano także, czy się nie uda przyswoić pekarów, i próba udała się doskonale. Postawiono obok kurnika chlewek, a wkrótce potem kilka małych zwierzątek zaczęło się w nim tuczyć za staraniem Naba. Jow, na którego włożono obowiązek przynoszenia im codziennej żywności, to jest pomyj, obierzyn i tym podobnych rzeczy, sumiennie wywiązywał się ze swego zadania; choć czasem bawił się kosztem swych stołowników, nie pochodziło to bynajmniej ze złości, tylko bawiły go bardzo małe pokręcone ogonki.
Pewnego dnia Penkroff, rozmawiając z inżynierem, przypomniał mu obietnicę, której Cyrus nie miał czasu dotąd spełnić.
— Wspomniałeś pan o przyrządzie, którym możnaby zastąpić drabinę, wiodącą do Granitowego pałacu. Czy nie zechciałbyś pan zająć się tem obecnie?
— Mówisz zapewne o windzie hydraulicznej — powiedział Cyrus.
— Niech się nazywa i hydrauliczna, skoro pan tak chcesz. Mnie nie idzie o nazwisko, lecz o łatwiejsze wejście do mieszkania.
— Nic łatwiejszego, Penkroffie, ale czy potrzebne?
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/168
Ta strona została przepisana.