— Tak się zdaje — odpowiedział Gedeon Spilett.
— Ile też może mieć lat?
— Trudno oznaczyć — odrzekł reporter — gdyż faworyty, broda i wąsy osłaniają mu twarz całą. Ale sądzę, że musi mieć najmniej pięćdziesiąt lat.
— Czy uważałeś pan, panie Spilett, jak jego oczy głęboko są osadzone? — zapytał znów Harbert.
— Tak, Harbercie, ale pomimo to są więcej człowiecze, niżby tego spodziewać się można, wnosząc z całej jego powierzchowności.
— Ciekawy jestem — odezwał się Penkroff — co też pan Cyrus powie o naszym dzikim człowieku. Sądzi, że przywieziemy istotę do nas podobną, a my pokażemy mu potwora! Trudno, każdy czyni to tylko, co może.
Noc przeszła spokojnie. Nazajutrz o świcie wiatr się zmienił i zaczął wiać w pomyślnym kierunku; wzmógł się jednak, co znów utrudniało żeglugę. O piątej rano podniesiono kotwicę i Penkroff zwrócił statek na północo-zachód, aby płynąć w prostym kierunku do wyspy Lincolna.
Pierwszy dzień minął bez żadnego wypadku. Nieznajomy siedział spokojnie w swoim pokoiku; zdawało się nawet, że kołysanie statku oddziaływa nań zbawiennie. Może przypominało mu to wspomnienia z przeszłości, dosyć, że siedział spokojnie, okazując prędzej zdziwienie, niż przerażenie lub niepokój.
Nazajutrz, 17 października, wiatr wzmógł się znacznie i wykręcił więcej ku północy, a zatem nie był już tak pomyślny. Penkroffa zaczął niepokoić stan morza, bałwany bowiem uderzały silnie o przód statku. Nie chciał niepokoić towarzyszów, lecz wiedział dobrze, iż przy takim wietrze nie zdołają dopłynąć w oznaczonym czasie.
Rzeczywiście, następnego poranka, już czterdzieści osiem godzin znajdowali się na morzu, a nic nie pozwalało wnosić, że zbliżają się do lądu. W dwadzieścia cztery godziny później nie widzieli jeszcze ziemi; płynęli pod wiatr, a morze było burzliwe. Trzeba było ciągle manewrować żaglami, które niekiedy dotykały piętrzących się fal, i płynąć w zygzak; dnia 18 fala morska zalała nawet pokład statku i byłaby z pewnością uniosła żeglarzy, gdyby ci nie przywiązali się na pokładzie, przewidując to.
Penkroff i towarzysze jego otrzymali wówczas niespodziewaną pomoc: nieznajomy wybiegł na pomost, jakby się w nim odezwał instynkt marynarza; widząc, że wszyscy są zajęci wydobywaniem się z dobrowolnych więzów, grubym kawałem drzewa wyszczerbił wystający nad pokładem bok statku aby woda spłynąć mogła prędzej; gdy spłynęła, zeszedł napowrót do swego pokoju, nie wymówiwszy ani słowa do zdumionych towarzyszów.
Penkroff przez cały dzień musiał walczyć z wiatrem i morskiemi falami; wkońcu zaczął się obawiać, czy nie zbłądził na tym
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/201
Ta strona została przepisana.