Ayrton przesunął ręką po czole, zamyślił się głęboko i nareszcie odpowiedział stanowczo:
— Nigdy żadnego dokumentu nie wrzucałem w morze.
— Nigdy? — zawołał Penkroff.
— Tak jest, nigdy! — odrzekł — i, pożegnawszy się, wyszedł.
— Nieszczęśliwy człowiek! — zawołał Harbert, gdy Ayrton oddalił się.
— Ale jak to wytłumaczyć, panie Cyrusie? Skoro Ayrton nie wrzucił tej butelki, więc musiał ją wrzucić ktoś inny? — zapytał zdziwiony niewymownie Penkroff.
Przyznać trzeba, że pytanie to nasuwało się każdemu.
— Eh! on wrzucił butelkę niezawodnie, tylko biedak musiał już wtedy być nawpół nieprzytomny — odrzekł Nab.
— Zapewne — dorzucił Harbert — sam nie wiedział, co robi.
— Rzeczywiście, tylko tym sposobem fakt ten wytłumaczyć można — rzekł inżynier. — Przecież Ayrton tylko mógł tak dokładnie oznaczyć położenie wyspy Tabor, skoro znał ją dobrze jeszcze przed owemi opowiedzianemi nam wypadkami, które skazały go na samotny na niej pobyt.
— Jednakowoż — rzekł Penkroff — nie był jeszcze zdziczały, gdy układał ów dokument. Jeżeli jest temu lat siedem lub osiem, jak się to stać mogło, że wilgoć go nie uszkodziła?
— Widać — odparł Cyrus — znacznie później, niż sądzi, utracił pamięć i rozum.
— Czy tylko Ayrton powiedział nam prawdę? — zapytał marynarz.
— O tem nie można wątpić — odparł reporter. — Historja, którą nam opowiedział, jest najzupełniej prawdziwa. Doskonale przypominam sobie, że dzienniki podawały ją z najdrobniejszemi szczegółami, opisując zarazem przedsiębrane przez lorda Glenarvana poszukiwania i ich wyniki.
— Bądź pewny, Penkroffie, że Ayrton mówił prawdę; niktby nie kłamał, aby o podobne oskarżać się zbrodnie — rzekł inżynier.
Nazajutrz, 21 grudnia, koloniści udali się na płaszczyznę, lecz nie zastali tam Ayrtona, który w nocy oddalił się do swej samotnej